Zmielona skóra węża, śluz ślimaka, tarte pazurki nietoperza
Tom siódmy. Czyżby szczęśliwa siódemka (to ważne w wieku rozumu i nauki)?! Tak! Dobre tempo, dynamiczna akcja, wielka przygoda! Nietrafione (lub źle wyliczone) czary - w dużej ilości. Wybory na przewodniczącego klasy - Tinka, jej ambicje i siła czarów. Wizyta babci, mamy Grit, dowcipnie nie wiedzieć czemu zwanej Baronową - mała domowa rewolucja. Wyjazd rodziców na udany weekend - wykonany w stu procentach. Do tego wszystkiego... trudne... niezwykle trudne... egzaminy. W Szkole Czarownic. A przed sesją egzaminacyjną: nauka latania, nauka "warzenia". Nauka "gotowania" czyli przyrządzania mikstur, miksturek i nalewek z mniej lub bardziej dziwnych składników.
"Mieszamy, mieszamy, mieszamy (...)" Wydawałoby się, że uczenie się, szkoła, nauczyciele to rzecz... straszna. I nie mająca nic wspólnego z... magią. Może i tak, ale co by było gdyby... zniknęły z tego świata jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?! Lepiej nie myśleć. Lepiej sobie nie wyobrażać. Uczyć się trzeba całe życie. Mimo tego, że książki są grube, ciężkie i nudne. Nauczyciele bez serc i bez litości. Strasznie wymagający i niesprawiedliwi jak Ministerstwo Sprawiedliwości. Przedmioty nudne, niepotrzebne, niezrozumiałe. Nawet czarownice muszą zadbać o wykształcenie. O wiedzę. I pamiętać o tym, że to nie "kucie" jest najważniejsze. A co?! Zdrowy rozsądek, odrobina sprytu, umiejętność korzystania z wiedzy. Myślenie. To, które podobno ma kapitalną przyszłość. Ten tomik przygód Tinki i Lissi wydał mi się jakoś bardziej zwariowany niż poprzednie. Bardziej wypełniony po brzegi wydarzeniami. Kipiący akcją. Kipiący kłopotami i zabawnymi sytuacjami. Biorąc pod uwagę babcię Baronową i wielokrotną obecność
na kartach powieści niejakiego Edwarda Rocka i jego ulubionego notatnika wydaje mi się to jak najbardziej uzasadnione.