Podtytuł „powieść antykryminalna” miał sugerować „grę z tradycyjnie rozumianym kryminałem, bowiem [książka] powstała w czasach, w których sądzi się, że wszystkie możliwe kryminalne i sensacyjne historie zostały już opowiedziane”. Autor jednak rozgrywkę przegrał i zamiast dobrej literatury z konwencją kryminalną w tle powstało coś zupełnie nieciekawego. Nota wydawnicza podkreśla dwie kwestie poruszane przez Przylądek pozerów: portret Warszawy oraz wspomnianą zabawę z konwencją detektywistyczną. Warto przyjrzeć się bliżej jak w powieści realizują się owe „walory”.
Głównym bohaterem powieści nie jest, wbrew pozorom, komisarz Ireneusz Nawrocki. Co prawda dowiadujemy się o nim wszystkiego, począwszy od historii życia lat cielęcych na ulubionej literaturze i trunkach kończąc, jednak istnieje coś, bez czego rodzimy heros typu miamivice byłby zupełnie bezdomny. W dosłownym tego słowa znaczeniu – mowa o Warszawie. Powieści zawierających motyw miasta nie brakuje, także takich, które łączą wspomniany topos z konwencją detektywistyczną. Choćby Marek Krajewski ze swoim Breslau czyli przedwojennym Wrocławiem i Leopold Tyrmand z powojenną Warszawą. Porównania wypadają niestety zdecydowanie na niekorzyść Klejnockiego. Krajewski nie sili się programowo na żadne gry, a nagrody i dowody uznania same się sypią. Tyrmand stworzył bestseller i wpisał się do kanonu polskiego kryminału. Przylądek pozerów nie da nam Warszawy na miarę obrazów Tyrmanda czy Prusa, bez względu na to ile nazw ulic autor wsypie do powieściowego wora. Kiedy czytamy powieść bez przerwy mamy wrażenie, że Jarosław
Klejnocki mruga do nas okiem, zwłaszcza fragmenty nawiązujące do literatury i życia akademickiego. Owo mruganie jest nawet sympatyczne, ale ostatecznie nic z niego nie wynika. Zwykle to tylko fabularny ozdobnik, próba zrobienia psikusa mniej obeznanemu w historii literatury czytelnikowi. Dodatkowo nadmiar informacji fabularnych (np. wątek żony komisarza) rozwadnia nam intrygę. W efekcie nadzieje czytelnika na wspaniały metatekst nie zostają spełnione, lecz o zakończeniu kryminału przecież nie wypada wspominać.
Wydaje się, że w takim razie Przylądek pozerów spokojnie można zaklasyfikować do tzw. literatury pociągowej i polecić czytelnikom ku rozrywce na trasie Poznań-Warszawa. Niestety, przemożne gadulstwo narratora i meandry konstrukcji szkatułkowej w mig uśpią podróżnika, niepotrzebnie narażając go na niebezpieczeństwo utraty bagażu.