Wypożyczając książkę z biblioteki, zwróciłam uwagę przede wszystkim na grafikę okładki, wprowadzającą zawczasu nastrój odpowiedni do lektury thrillera kryminalnego oraz na krótkie omówienie fabuły. Na szczęście wzrok mój dopiero w domu padł na notkę o autorze, bowiem zarówno określenie „megagwiazda”, jak i wyliczanie milionowych sum zaliczek, jakie otrzymywał on od swego amerykańskiego wydawcy a conto kolejnych powieści, pewnie by mnie skutecznie odstraszyło od czytania. Stwierdzenie zaś, że rzeczoną „megagwiazdę” „porównuje się do Agathy Christie oraz Roberta Ludluma” wyraźnie mnie zaintrygowało.
Pomijając drobny błąd stylistyczny autora notki (porównuje się z kimś albo czymś, natomiast DO kogoś lub czegoś można raczej przyrównywać), trudno sobie wyobrazić utwór będący równocześnie klasycznym kryminałem i thrillerem, łączący w sobie dostojny, statyczny, pełen dystansu, a równocześnie lekki jak piórko styl Lady Agathy z ekspresyjnym, dynamicznym i mimo to nieco przyciężkim stylem Ludluma. I rzeczywiście, Coben ma swój własny język i styl, niekoniecznie zawsze udany („emanował arogancją, elitaryzmem, wzmiankami w rubrykach towarzyskich, debiutantkami [...]”, „ekscytujący jak sucha karma dla psów”, „spodnie za ciasne na brzuchu, a zbyt szerokie w talii”), co być może zawdzięczamy po części tłumaczowi – ale własny, tak odległy od tego, którym posługiwała się Pierwsza Dama Kryminału, jak odległe są realia Anglii z lat międzywojennych i Stanów Zjednoczonych z przełomu XX i XXI wieku. Również i w sposobie kreowania postaci niewiele ich łączy. Bohaterowie Christie szkicowani są powolutku, krótkimi,
finezyjnymi kreseczkami, z drobiazgowością chwilami przypominającą teatralny scenopis – u Cobena zaś nakreśleni grubymi, mocnymi liniami, tu i ówdzie przerwanymi, rozmazanymi, wykoślawionymi. Muszą być tacy, bo taki jest świat, w którym się obracają. Hercules Poirot niewątpliwie dostałby apopleksji, gdyby policjant ze Scotland Yardu zwrócił się doń : „Pieprz się!” i „możesz być tego pewien, dupku”, albo gdyby jego partner i przyjaciel bez wyraźnych skrupułów zastrzelił czterech ludzi (co prawda z tego trzech w obronie kobiety), zaś piątemu posłał paczkę „z prawym jądrem Aarona”... Myron Bolitar ma na co dzień do czynienia z taką rzeczywistością, a zagadki, które rozwiązuje, jakże różnią się od cichych, wykalkulowanych aktów zemsty czy usuwania rywali, dokonywanych przez dystyngowanych mieszkańców angielskiej prowincji!
W Krótkiej piłce przychodzi mu rozwikłać tajemnicę zabójstwa młodej sportsmenki – zabójstwa, które okazuje się tylko wierzchołkiem góry lodowej, skrywającej ciemne sprawy i dramaty sprzed lat, a wynurzającej się tym bardziej, im głębiej Bolitar zapuszcza się w niebezpieczne rejony, narażając życie własne i najbliższych... Z tła raz po raz wyłania się wielki i niekoniecznie uczciwy sportowy biznes, za sprawą którego z młodych ludzi, odnajdujących radość w czystej i zdrowej rywalizacji, robi się maszynki do zarabiania pieniędzy; także i w Myronie tkwi bolesne wspomnienie kontuzji, za sprawą której z gwiazdy koszykarskiego boiska stał się nikim... nikim na szczęście tylko na chwilę, bo łaskawy autor obdarzył go i ponadprzeciętnym rozumem i talentami organizacyjnymi, pozwalając mu realizować się w podwójnej roli agenta sportowego i detektywa. Gdybyż każdy pechowy sportowiec w taki sposób kończył karierę!
Wracając od tych luźnych refleksji do samej Krótkiej piłki, przyznać trzeba, że powieść jest zwyczajnie dobra. Precyzyjnie skonstruowana fabuła cały czas trzyma w napięciu, a piętrząca się ilość zagadek nie daje nam szans na rozwikłanie ich wszystkich, nim autor zdecyduje się na ujawnienie rozwiązań– nawet, jeśli (jak mnie się przydarzyło) na trop jednego z nich wpadniemy już w połowie lektury. Osobiście wolałabym tylko trochę mniej krwawej jatki – ale cóż, gdzie w grę wchodzą gangsterzy, musi być i masakra, i brutalny język, a potem przecież, jak mówi Myron w ostatnim akapicie „wszystko powróci do normy”.