Jest koniec XIX wieku. Z Cesarzem Ameryki można się połączyć z hamburskiego lub oświęcimskiego biura, które trudni się wysyłaniem galicyjskich chłopów do Stanów Zjednoczonych. Zahukany, niepiśmienny wieśniak jest prowadzony do małego pokoju, w którym ucharakteryzowany na poważnego urzędnika naciągacz zaczyna załatwianie formalności. Stary blaszany budzik nakręca tak, by ten za chwilę zadzwonił. Przerażonego klienta, który nigdy w życiu nie widział ani budzika, ani telegrafu, ani aparatu fotograficznego, zapewnia oszust, że w ten sposób nawiązuje połączenie z kapitanem statku płynącego do Ameryki, z przedstawicielem armatora lub z pośrednikiem pracującym w USA. Każde „nawiązanie połączenie” kosztuje niebotyczne sumy, a tragifarsę kończy „rozmowa” z Cesarzem Ameryki, który łaskawie zgadza się przyjąć do swego Cesarstwa nowego poddanego. Drzwi do raju zastają uchylone.
Książka Martina Pollacka jest doskonałą lekturą, świetnie napisana, niezwykle ciekawe źródło informacji, a przy tym pasjonująca podróż w czasie. Warto jednak zauważyć, że podróżujemy po świecie, który pełen jest kłamstwa, goryczy, pustych obietnic i zawiedzionych nadziei. Galicja. Koniec XIX wieku. Ludność cierpi niedostatek tak wielki, że ukuto wtedy określenie „galicyjska bieda”. Wielka ucieczka z Galicji. Tak stoi w podtytule. I ten podtytuł niezwykle dużo mówi o treści. Autor w świetny sposób maluje Galicję i pokazuje powody, dla których należy stamtąd uciekać. Kreśli portret przeciętnych mieszkańców, wyjaśnia czytelnikowi, jak wyglądało ich życie, tłumaczy, dlaczego głodowali, pokazuje całą beznadzieję smutnej egzystencji. Nadzieja pojawi się jednak, na krótką chwilę. Imię jej Ameryka. Kraj mlekiem i miodem płynący, gdzie pieniądze leżą na ulicy, wystarczy tylko schylić się i brać. Takie wizje roztaczają przed łatwowiernymi wieśniakami naganiacze z biur spedycyjnych. Stosują cały wachlarz sztuczek,
często uciekają się do przemocy, by z niezwykle biednych chłopów wyciągnąć każdy grosz. Oszołomieni wizją Ameryki, prości i biedni ludzie dają sobie wmówić nieistniejące przepisy, fikcyjne usługi, by w końcu dotrzeć do USA, gdzie pracują w warunkach niewiele lepszych (lub nawet gorszych) niż mieli w swojej wsi. Pollack w sposób niezwykle szczegółowy opisuje wszystkie sposoby na pozbawienie przyszłego emigranta uciułanych pieniędzy. Nielegalne procedery rysuje ze wszystkimi koszmarnymi szczegółami, pokazuje z całą mocą okrucieństwo i bezduszność ludzi trudniących się pośrednictwem w organizowaniu podróży do „Cesarstwa Ameryki”. Świetne, plastyczne opisy, doskonale dobrane detale, selekcja faktów nadają tekstowi niezwykłej autentyczności.
Nie jest to jednak tylko książka o naciągaczach czyhających na biednych chłopów marzących o Ameryce. Choć ten temat stanowi główną oś książki, Pollack dokonał znacznie więcej niżby sugerował tytuł. Autor bowiem pokusił się o niezwykle szczegółową analizę sytuacji społecznej, gospodarczej, nawet politycznej tamtych czasów. Dostajemy do rąk poważną, szczegółową diagnozę i wyważone sądy. Martin Pollack pokazuje różne odcienie galicyjskiej biedy. Przede wszystkim emigrację – to już zostało powiedziane – chłopi do Stanów Zjednoczonych, a srebrne łyżeczki do Konstantynopola, Kairu i Bombaju. Różnie się te kobiety nazywa - delikatne mięso, srebrne łyżeczki, dywany ze Smyrny, bele jedwabiu, mniej ładne pośrednicy nazywają beczkami mąki, workami ziemniaków. Grunt, żeby biznes się kręcił, nie wzbudzając podejrzeń. Stąd kody. Tysiące dziewcząt i młodych kobiet ląduje w domach publicznych w dalekich krajach. Część z nich świadomie wybiera taki los – za wszelką cenę chcą się wyrwać z nędzy, większość jednak trafia do
orientalnych piekiełek znęcona wizją uczciwej pracy. Kończą marnie. Podobnie jak niechciane dzieci. Piękny eufemizm – produkcja aniołków określa biznes okrutny i bezduszny. Z wrażliwością społecznika autor pokazuje całą gamę problemów, które złożyły się na tak dramatyczne decyzje rzeszy mieszkańców Galicji. Ale emigracja tysięcy osób także nie pozostaje bez echa dla tu i teraz tych, którzy pozostali. Zachwianie równowagi płci, brak rąk do pracy, rozdzielone rodziny, nieobecność mężczyzn w wieku poborowym (co nie umyka uwadze urzędników) – wszystko to ekonomiczne i społeczne konsekwencje amerykańskiej zarazy i brazylijskiej gorączki.
Ameryka to nie jedyna destynacja. Zwłaszcza odkąd nieżyjący książę Rudolf cudownie zmartwychwstał w dalekiej Brazylii i tam chce ściągnąć swoich poddanych, zbudować nowe i potężne cesarstwo, zapewnić dobrobyt najwierniejszym zwolennikom. Obiecuje ziemie i zwierzęta hodowlane. Ucharakteryzowani na doboszy oszuści odczytują wzruszające odezwy księcia.Ludzie łykają łzy ze wzruszenia, bo właśnie staje się cud. Dobry książę o nich nie zapomniał. Nadzieja to piękna rzecz. Albo straszna i wyniszczająca siła, która zdaje się nigdy nie kończyć, gdy trzeba – tępi zmysły, zmusza do wysiłku, a w ostatecznej rozgrywce pokazuje, że król jest nagi. Albo nigdy nie istniał.
To fascynująca książka, ale smutna i przytłaczająca. Pouczająca i po ludzku trudna, ale ze wszech miar warto po nią sięgnąć. Choćby po to, by przekonać się, że świat się aż tak wiele od XIX wieku nie zmienił, że inne są tylko didaskalia. A ludzka desperacja wciąż wygląda tak samo, nadzieja walczy o lepsze z wiarą w poprawę losu. I przegrywają obie w przedbiegach. Przegrywają z rzeczywistością.