„Od powietrza, głodu i wojny zachowaj nas, Panie” możemy usłyszeć na przykład podczas procesji Bożego Ciała. Cóż bowiem gorszego dla rodzaju ludzkiego, niż tych trzech potworów, odpowiedzialnych za śmierci milionów. Ostatnimi czasy wydaje się, że wszystkie te zjawiska są pod względną kontrolą. Zarazy i epidemie, owszem, występują, ale nie na tak potężna skalę jak choćby grypa hiszpanka z początku XX w. Wojny toczą się lokalnie, są potworne, jednak w miarę trzymane w ryzach. Głód występuje w krajach biednych i źle zarządzanych i gdyby nie zadziwiająca indolencja decydentów, jego problem dawno przestałby istnieć. A w Europie w zasadzie każdy jest syty, rolnictwo produkuje od prawie 100 lat zbyt wiele żywności, co też powoduje mnóstwo kłopotów. Oczywiście nie zawsze tak było. W ciągu ostatnich dwóch stuleci w czasie pokoju wydarzyły się tylko, albo aż, dwie koszmarne klęski głodu – w latach trzydziestych XX w. na Ukrainie, wynikające z akcji kolektywizacji oraz w latach czterdziestych XIX w. w Irlandii,
spowodowana zarazą ziemniaczaną, która zniszczyła do tej pory wydajną monokulturę rolniczą. W efekcie, w ciągu kilku lat ludność tej nieszczęsnej wyspy spadła o, według różnych szacunków, od połowy do dwóch trzecich – wskutek śmierci głodowej, a także panicznej emigracji, głównie do Stanów Zjednoczonych, ale również do Anglii. Uciekały bądź umierały całe wsie i miasteczka, zaś ówczesne władze brytyjskie interweniowały albo opieszale, albo nieumiejętnie. I tak w najbogatszym królestwie Europy jedna z prowincji niemal opustoszała. Z tej katastrofy tak naprawdę Irlandczycy nie podnieśli się do dziś.
Takie oto tło historyczne obrał sobie Joseph O’Connor na powieść Gwiazda Mórz. Tytuł książki to jednoczenie nazwa statku płynącego z Queenstown do Nowego Jorku, wypełnionego w większości uciekinierami z Zielonej Wyspy. Do Ameryki udają się zdesperowani biedacy, którzy za ostatnie pieniądze, często pożyczone, umykają przed śmiercią głodową. Płyną tam ludzie z klasy średniej, inteligenci, nie widzący dla siebie miejsca w zniszczonym kraju. Wreszcie są i arystokraci, przerażeni wypadkami, bezsilni i zrujnowani przez niepłacących dzierżaw biednych farmerów. Autor zamknął ich wszystkich na 26 dni rejsu, tworząc małą Irlandię, prowadzoną na zachód przez amerykańskiego kapitana kwakra, widzącego w ludziach samo dobro. Wszyscy pasażerowie żyją tylko jedną nadzieją – zacząć wszystko od nowa, a mówią to nawet starcy, których zabrały z sobą rodziny.
Główny bohater, a za takiego trzeba uznać Thomasa Davida Merreditha, lorda Kingscourt, chce zostać architektem. Niemal nikt nie wie, że jest bankrutem, a jego irlandzkie włości przejęli już wierzyciele. Jest protestantem, więc dla swoich ziomków znienawidzonym Anglikiem, choć jego rodzina mieszkała na Zielonej Wyspie od kilkuset lat, a on uważa się za Irlandczyka. Zaraza ziemniaczana zaostrzyła konflikt angielsko-irlandzki, klasa bogatych została oskarżona o wyciąganie korzyści z katastrofy, gardząc pomocą dla biedaków. Dzierżawcy, którzy nie mogli płacić, bo głodowali, byli wyrzucani ze swej ziemi – ich armie niczym gromady zombich okupowały drogi i przedmieścia. Zamiast rozdawnictwa pożywienia strzelano do nich. A choć Merredith zachowywał zgoła odmienną postawę, został zaliczony do angielskich okrutników i wydano na niego wyrok śmierci...
O’Connor snuje pełną grozy życia, ale jednocześnie piękną i przejmującą opowieść o niezwykłym splataniu się życiorysów osób pozornie od siebie oddalonych, klasowo i geograficznie, którzy zamknięci w ciasnych kajutach bądź pod pokładem „Gwiazdy Morza” oddają się wspomnieniom i tęsknocie za pozostawioną ojczyzną. Poznamy historie życia każdego z bohaterów po to, aby tym łatwiej ocenić wydarzenia dziejące się na statku oraz te w kulminacji akcji. Przyglądamy się im z wielu różnych punktów widzenia, przefiltrowanych również przez ówczesną leseferystyczną, a nawet rasistowską mentalność bogatych i bezwzględność biednych. Czasem aż trudno opanować czytelnicze emocje, Joseph O’Connor, ów irlandzki Thomas Hardy, spiętrza bowiem nieszczęścia trapiące bohaterów, niemożliwym wydaje się, by ludzka istota mogła tyle znieść. Nie jest to jednak surowy naturalizm, w tej twardej prozie jest mnóstwo zwiewności i poetyczności, nostalgicznej pieśni i ciepła, cech tak charakterystycznych dla Irlandczyków, dzięki nim mają tak
świetną literaturę.