Co przeciętny Polak wie o Półwyspie Helskim? W powszechnym odbiorze jest to piaszczysty wyrostek robaczkowy, wyrastający w górze mapy z korpusu Polski. Przez dwa miesiące w roku (jeśli pogoda dopisze) można tam leżeć na plaży, jeść teoretycznie świeże ryby z frytkami i pić piwo. Przez pozostałe dziesięć miesięcy w roku Hel zasnuwa mgła tajemnicy, nie wiadomo zatem, na co wydają zdarte z letników pieniądze tubylcy mówiący niezrozumiałym językiem (albo nawet kilkoma naraz). Jeśli wierzyć tabloidom, lokalną rozrywką całoroczną wydaje się być amatorsko uprawiana korupcja oraz połów pojemników z iperytem.
Zabawne? Dla mnie nie bardzo, bo Hel z powieści z sierpniowymi kumakami w tytule jest dokładnie taki, jak opisałam powyżej.
Podkomisarz Adam Tyszko z katowickiej komendy wybrał się na półwysep na samotny urlop, i, błąkając się po okolicy w stanie niekoniecznie trzeźwym, wpakował się w niezłą kabałę – został zatrzymany do wyjaśnienia w sprawie o morderstwo. Jego szef, porzucając rodzinne zobowiązania, przybywa mu na ratunek, czyli całkiem prywatnie ingeruje w prowadzone przez lokalną policję śledztwo.
Zagadka jest zagmatwana i pełna tabloidowych wątków, ale czytelnik, moim zdaniem, nie ma komu kibicować – ani głównemu bohaterowi, depresyjnemu miłośnikowi piwa w nadmiernych ilościach, ani jego szefowi, Bercikowatemu (to nie ja, to autorzy!) Edmundowi Polańskiemu, który, nie wiadomo dlaczego, uważany jest za policyjną gwiazdę, ani nikomu z antypatycznych i przeważnie mało lotnych miejscowych.
A prawdziwa katastrofa morska, w której zginęło sześć razy więcej ludzi, niż na „Titanicu”, wykorzystana została przez autorów jako powód do bójki dwóch dziewięćdziesięciolatków (nic mniej, czysta arytmetyka), w tym jednego po botoksie… Podobno historia powraca jako farsa, ale trzeba znać miarę… Jeśli będzie następny raz, to poproszę w Katowicach.