Nie każde zwycięstwo popłaca – o tym z pewnością mógł się przekonać Emin i jego sprzymierzeńcy. Efekt bitwy pod Wrzosowidem jest zatrważający – po Krainach włóczą się demony, Ruhen obrasta w siłę, a wszyscy pozostali przy życiu Menini poprzysięgli zemstę na Eminie. Tak w skrócie przedstawia się sytuacja Krain w piątym tomie cyklu Królestwo zmierzchu autorstwa Toma Lloyda. Mrocznie? Można powiedzieć, że jak zwykle, choć nie brak tu iskierki nadziei na poprawę sytuacji. Tonący chwyta się brzytwy – w tym przypadku brzytwą dla bohaterów staje się tajemnicza broń, której użyć może tylko ktoś, kto przeżył własną śmierć. Bohaterowie znów muszą mierzyć się z okrutnym losem i podejmować coraz trudniejsze decyzje, gdyż – po raz nie wiadomo zresztą który – ważą się losy Krain.
Ustalmy jedno: losy Krain ważą się od pierwszego tomu, bo gdyby nie okrutny los i trudne decyzje, nie byłoby sensu zapełniać tysięcy stron dramatycznymi walkami, ponurymi przemyśleniami i dziesiątkami bohaterów z marsem na czole. Żadna to nowość, że źle się dzieje w państwie Emina; w ogóle Strażnik mroku to żadna nowość, no może tylko wydawniczo.
Nie ukrywam, że nie jestem modelowym czytelnikiem tego cyklu: zupełnie nie fascynuje mnie „bogata narracja z elementami romansu rycerskiego i porywającymi scenami batalistycznymi”. Nie bawi mnie czytanie tych jałowych, ciągnących się całymi stronicami wywodów bohaterów, którzy wiecznie albo cierpią, albo wygrażają i tupią papierowymi nóżkami, albo robią jedno i drugie. Trzeba jednak przyznać, że proza Lloyda utrzymuje poziom – niezmiennie słabowity, nieporuszający żadnych istotnych kwestii, będący jedynie zapełnianiem kolejnej wierszówki. Być może dla tych, którzy w klimacie dark fantasy czują się dobrze, zaletą będzie to, że Lloyd konsekwentnie (uporczywie?) prowadzi rozpoczęte wątki, dodaje kolejne, zapętla, tworzy nieprawdopodobne udziwnienia, od których mnie osobiście boli głowa, ale które wielbiciel cyklu może docenić.
Tym, co z kolei doceniam sama jest indeks postaci zamieszczony z tyłu książki, liczący aż osiem stron. Lloyd należy do gatunku pisarzy, którzy w zdegenerowanej spuściźnie po Tolkienie uznają, że nie ma dobrego imienia bohatera fantastycznego, jeśli nie będzie zawierać sporej dawki niemożliwych do wypowiedzenia zbitek spółgłosek (im więcej zbitek, tym wyższy status na drabinie społecznej – wiadomo, że jeśli postać nosi imię Ben to może być co najwyżej świniopasem, a z kolei Arasay Verliq to z pewnością ktoś znaczniejszy). Indeks wydaje się w tej sytuacji rozwiązaniem salomonowym.
Poza tym pozostajemy w znanym i nudnym klimacie: błoto, powinność, demony i małomówny lord Isak. Jest ciężko, dramatycznie i jak zwykle życzyłam sobie, aby książka skończyła się jak najszybciej. Tym razem lektura przebiegała jeszcze dłużej i w jeszcze gorszym nastroju, bo po rozczarowaniu czwartą częścią wiedziałam, że na żadne zawieszenia nastroju i postmodernistyczne zabawy z czytelnikiem liczyć nie można. Nie ma zabawy, smucimy się, bo Krainy, bo dobro i zło, no i oczywiście dużo błota i rozrywania się mieczami. Nie jestem pewna, czy polecam to komukolwiek, nawet niewyrobionym literacko dwunastolatkom, którzy akurat nie znaleźli kolegów do gry w Warhammera. Dla tych ostatnich jest przecież nadzieja na to, że sięgną po naprawdę dobrą książkę, a nie książkę, która pretenduje do miana dobrej, tylko dlatego, że jest długa, poważna i mroczna. I nudna.