Znów mamy sposobność odwiedzić Królestwo, które poznaliśmy dzięki opowiadaniom ze zbioru Obrońcy Królestwa. Tym razem zaiste potrzebuje ono obrony, gdyż zbliża się konfrontacja z Antykreatorem – ucieleśnieniem zła. A tymczasem Pan porzucił swoje dzieło – odszedł, zabierając ze sobą grono najbliższych mu skrzydlatych i pozostawiając Królestwo, Limbo i Otchłań na pastwę najeźdźcy. Archaniołom i Mrocznym, dzięki zawiązanemu w obliczu zagrożenia stabilności ich stołków spiskowi, udaje się ukrywać fakt nieobecności Pana – na razie... Ale nikt, a już zwłaszcza Destruktor, Tańczący Na Zgliszczach, Daimon Frey, cudownie wskrzeszony przez Jasność Burzyciel Światów, który według proroctwa jest jedynym zdolnym pokonać Siewcę Wiatru – emanację Antykreatora, nie ma dobrych przeczuć, co do przyszłości....
Zbiorek opowiadań zachwycał świeżością pomysłu, jego lektura budziła uzasadniony apetyt na więcej – dostałam upragnioną dokładkę, tym razem w innej, powieściowej formie.
Trduno sprecyzować jakiś konkretny zarzut pod adresem Siewcy Wiatru jako całości, bo... ta powieść po prostu nie stanowi całości. Zrobiła na mnie wrażenie zbieraniny przypadkowych ujęć, zestawu chaotycznie ułożonych puzzli. Każdy z nich jest porządnie wykonany jako osobna całostka, ale nie jest to spójne. Poszczególne wątki: Draga i Drop, Daimona i Hiji, Zoe, Gabrysia – są zdecydowanie zbyt autonomiczne, jakby autorka nie umiała przestawić się z „migawkowej” siłą rzeczy konwencji opowiadania na perspektywiczną, właściwą powieści. Liczyłam na ciekawe pogłębienie portretów psychologicznych znanych mi bohaterów, które w zbiorze opowiadań zostały ledwie naszkicowane. Niestety, z wyjątkiem Draga, postaci albo pozostały wyłącznie konturami (Razjel, Gabryś), albo wyewoluowały w zupełnie niepożądanym kierunku. Taki los spotkał mojego ulubieńca, Daimona Freya, któremu autorka zaserwowała do bólu sztampową, beznadziejną, rzecz jasna, miłość do Hiji, tak jak on naznaczonej piętnem „inności”.
Poprzednio alienacja i szorstkość Freya czyniły go intrygującym, teraz przemienił się w patetycznego mściciela niewieścich krzywd, a w tej roli może i jest atrakcyjny, ale wyłącznie jako obiekt drwin. Miast podziwu i współczucia budzi śmiech, bo jego uczucia i dylematy zostały nakreślone wyjątkowo topornie. Żadnej subtelności, żadnych niedomówień, wyłącznie łopatologia, kompletnie dla mnie niezrozumiały upór w coraz silniejszym podkreślaniu paraleli ANIOŁ – CZŁOWIEK. Czytelnik naprawdę myśli, nie ma potrzeby pisać mu wszystkiego, w dodatku wielkimi, jaskrawymi literami!
W pomyśle, który stał się podwalinami Obrońców Królestwa, w wykreowanym na ich kartach świecie, tkwił ogromny potencjał, który, niestety, nie został wykorzystany. Być może rzecz w tym, że zbyt wiele się spodziewałam po tej powieści... chciałam książki wybitnej, a co najmniej bardzo dobrej, a dostałam – doskonałe czytadło, łatwe, miłe, lekkie i przyjemne. No, czasem nieprzyjemne, bo kolejna już książka Fabryki Słów pod względem korekty woła o pomstę do nieba i nie sposób się nie zirytować, natykając się co i rusz na ortograficzne „kwiatki”, z których dałby się złożyć całkiem pokaźny „bukiecik”...
Jeszcze przed publikacją książki przeczytałam list Mai Lidii Kossakowskiej do czytelników, w którym deklarowała, że rezygnuje z kontynuowania „anielskich” historii, że Siewca Wiatru będzie ostatnią pozycją z tego kręgu, a ona zajmie się realizacją nowych pomysłów. Wtedy, pełna entuzjazmu po lekturze opowiadań, byłam zawiedziona. Jak to? Już koniec? Nigdy więcej Daimona Freya? To niesprawiedliwe! Dziś myślę, że dobrze się stało, że autorka podjęła taką decyzję.
Siewca Wiatru poważnie zachwiał fundamentami Królestwa. Gdyby kontynuować jego historię, fundamenty te mogłyby runąć całkowicie i pozostałyby tylko zgliszcza, na których, zgodnie z jednym ze swoich przydomków, zatańczyłby Burzyciel Światów, Daimon Frey. A tego bym nie chciała... Lepiej będzie, jeśli autorka, w co głęboko wierzę, rozwinie skrzydła wyobraźni gdzie indziej.