Niby wydawca uprzedził, że będzie eterycznie, aromatycznie i bardzo dużo o kulinariach, ale szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że Zupa z granatów Marshy Mehran wywoła tak zgoła nieczytelnicze wrażenie na mojej osobie. Tę debiutancką powieść Iranki zabrałam ze sobą do pociągu i już po godzinie jazdy oraz wyobrażania sobie woni docierających z kuchni sióstr Aminpour mój żołądek zaczął domagać się jakowejś strawy. Owe kruczenia i burczenia na pewno efektem głodu nie były. Raczej zrzuciłabym je na karb autorki powieści. Wszak, co tu dużo mówić, nawet wyjątkowo obżarty żołądek upomni się o coś „na ząb”, kiedy podświadomość zarzuci go zapachami smażonego mięsa, a nade wszystko cząbru, koperku, estragonu, limony oraz jaśminowo-miętowej herbaty prosto z samowara. Chcąc, nie chcąc, musiałam książkę odłożyć, żołądkowi wrzucić coś do „paszczy” i dopiero wrócić do odurzającej kuchennymi zapachami lektury. A aromat wyrobów irańskich sióstr emanował już na główną ulicę irlandzkiego miasteczka Ballinacroagh i czy
to się podobało panu na kilku pubach, czy też nie, dość prędko mieszczuchy odrzuciły przysmaki kufla dla np. słoniowych uszu i abgusztu. No, ale czemuż się tu dziwić. Nawet najwierniejsze chmielo-moczymordy porwie aromat specjałów serwowanych w Café Babylon, no i nie ukrywajmy, uroda trzech irańskich sióstr, często obraźliwie nazywanych przez miejscowych czarniawymi.
Zdaje się być sielsko, anielsko, aromatycznie i kolorowo na kartach tej debiutanckiej powieści, zawierającej przy okazji przepisy na przysmaki kuchni perskiej – raj dla tych, którzy mają ochotę skosztować własnego wyrobu chleba lawasz czy chociażby wspominanych już słoniowych uszu. Jednakże pośród dość powiedziałabym pogodnej atmosfery, czai się trud asymilacji w nowym środowisku, a nadto czyhają we wspomnieniach bolączki i okrucieństwa doświadczone w Iranie oraz te, podczas ucieczki przed bestialskimi poczynaniami rewolucji w roku 1979. Jednak mimo to Zupa z granatów nie przytłacza cierpiętniczym nastrojem. Zasługa to zapewne ciekawego pomysłu, jakim jest wrzucenie wszelkich smutków do gara z wrzącą pożywną zupą.
Marsha Mehran uwodzi w swoim debiucie książkowym nie tylko sugestywnym opisem aromatów kuchni irańskiej, kolorami perskiego wystroju Café Babylon (gdzie wcale kawy nam nie podadzą, raczej cały obiad, desery i pyszne herbaty), rodzinną atmosferą, zielonością Irlandii, ale również realizmem magicznym. Rodzenie róż, słodki pot i tasiemiec wyżerający złe cechy charakteru to tylko część cudowności, jakie czytelnik spotka w Zupie z granatów. Co istotne, realizm magiczny autorka serwuje z dużym wdziękiem i umiarem, co poczytuję jej in plus, bowiem rozbudzenie smaku jest zawsze lepsze od przejedzenia.
Jednakże nie wszystko w Zupie z granatów wyszło akuratnie. Rysy postaci momentami są nazbyt ubogie. Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że jedynie Mardżan, najstarsza z sióstr Aminpour, jest postacią, którą autorka zaprojektowała skrupulatnie od początku do końca. Natomiast Bahar i Lejla mają pobieżnie skrojone garniturki psychologiczne, są potraktowane zbyt marginalnie. No i wątpliwość mam co do muzyki. Jakoś nijak nie potrafię sobie umieścić brzmień techno w Europie w połowie lat 80. XX w. Albo ja coś przegapiłam, albo Mehran pospieszyła się z narodzinami techniawek. Jakkolwiek młoda autorka popełniła kilka nieścisłości, nie przeczę, że urzekła mnie aromatami gotowania, apetyczną, lekką narracją i pomysłem, by uniknąć cierpiętnictwa podczas opisu rewolucji irańskiej. Zatem pozostaje mi życzyć wszystkim czytelnikom smacznej i pogodnej lektury.