Zamorskie Rzeczpospolite
Świat przemierzony jest obecnie wzdłuż i wszerz, zaś nieznane lądy, które opatrywano enigmatycznym „tam są lwy” już dawno zbadano i, o dziwo, tych dzikich zwierząt przeważnie nie stwierdzono. Pokusa odkrywania tajemniczych obszarów odsunęła się w cień wraz z powstawaniem kolejnych, coraz bardziej dokładnych map. Dawniej jednak, kiedy istniała szansa odnalezienia nowych, czekających na kolonizację terytoriów, wbicia w piach plaży narodowego sztandaru ku chwale i glorii ojczyzny, wiele statków wypływało na morza i oceany, by eksplorować białe plamy kartografii. A że przy okazji wpadło kilka brzęczących monet do kiesy odkrywcy, cóż, wymierny ekwiwalent podjętego ryzyka był ze wszech miar mile widziany. Gdzieś tam, za horyzontem czekał na eksplorację Czarny Ląd, którego mieszkańcy wprost marzyli o tym, by zawitali do nich biali odkrywcy niosący kaganek oświaty. Ląd, któremu za wszelką cenę należy wyrwać tajemnice geograficzne i etnograficzne, nanosząc z pietyzmem nowe kształty na niekompletnych mapach. Kiedy
zaś płomień kaganka trawił domostwa nieszczęsnych tubylców, zaś szczęk łańcuchów rozbrzmiewał od dżungli amazońskiej po afrykański busz, można było z dumą dzielić nowo odkryte lądy przez europejskie potęgi. Prawie każdy chciał coś uszczknąć z tego smakowitego tortu, wszak tania siła robocza i nowe pola do popisu dla obrotnych przedsiębiorców były bardzo pożądane.
Polska jednak, jak możemy przeczytać w książce Marka Arpada Kowalskiego Kolonie Rzeczpospolitej, praktycznie nie uczestniczyła w wyścigu kolonialnym. Kiedy Rzeczpospolita stanowiła silne, budzące respekt państwo, włodarze rzadko zwracali wzrok ku zamorskim rejonom, zaś kolejni odkrywcy i poszukiwacze przygód proszący o zafundowanie wyprawy byli odsyłani z kwitkiem. Po cóż szukać odległych kolonii gdzieś za dalekimi oceanami, skoro na wschodzie rozciągają się niezmierzone obszary z utęsknieniem czekające na polskiego pana? Kto zaś nie czeka z utęsknieniem, tego przekona się ogniem i mieczem, w każdym razie zamorskie wyprawy jawiły się władcom jako czysta strata pieniędzy i czasu, potęgę wszak należy budować na lądzie. Gdy Polska zniknęła z map podzielona pomiędzy zaborców, kolonializm zyskał nowy wymiar i zaczęto nim się – z pozoru dość paradoksalnie – interesować. Oto istniała szansa, by gdzieś na zapomnianych przez Boga i ludzi terenach powstało centrum myśli politycznej, schronienie dla
prześladowanych, ot, choćby maleńki skrawek świata, nad którym z dala od zaborców powiewała będzie polska flaga. Nie ma znaczenia, czy owym miejscem będzie Nowy Amsterdam – kropka na mapie, której nawet nie uwzględnia część encyklopedii, malownicze wyspy Oceanii aspirujące do bycia w wyobrażeniach Piotra Wereszczyńskiego Republiką Nowej Polski Niepodległej czy Kamerun, o którym marzył Stefan Szolc-Rogoziński, ważne, żeby istniał erzac nie pozwalający zapomnieć o tej, która wszak „jeszcze nie zginęła”.
Marek Arpad Kowalski przenosi nas w bardzo interesujące czasy wspaniałych wypraw, spektakularnych odkryć geograficznych i wielkich podbojów kolonialnych. Dzięki jego książce poznamy rozlicznych podróżników, awanturników, idealistów i romantyków, od Beniowskiego, poprzez Mierosławskiego, rzeczonego Wereszczyńskiego, czy Szolc-Rogozińskiego. Przeczytamy również o zdobyczach kolonialnych Kurlandii, księstwa będącego naszym lennem oraz o zakusach niepodległej już Rzeczpospolitej na Liberię. Niewątpliwą zaletą gawędy pana Kowalskiego jest jej przystępność. Autor pisze tak barwnym, ciekawym językiem, że Kolonie Rzeczpospolitej czyta się jak wyborną książkę przygodową, pełną niebanalnych postaci i arcyciekawych wydarzeń. Praca ta, obejmująca polskie zamierzenia kolonialne od XV do XX wieku nie pozbawiona jest również dowcipnych anegdot i ciekawostek, co przy interesującym, nie do końca powszechnie znanym temacie, niezwykłym talencie narracyjnym autora i oparciu o liczne materiały naukowe czyni ją ze wszech
miar godną uwagi.