Zagubieni w gąszczu słówek
Mylę Goldberg zapamiętałam jako autorkę jednego z lepszych opowiadań, zawartych w antologii Poparzone dzieci Ameryki; z zainteresowaniem więc sięgnęłam po jej debiut powieściowy, spodziewając się znaleźć w nim tę samą miażdżącą ironię, z jaką w tamtym tekście sportretowała zbiorową mentalność swoich rodaków. Istotnie, w Sezonie na słówka nietrudno odnaleźć to samo szydercze zabarwienie, nasycające zwłaszcza sceny rozgrywające się w szkole i na kolejnych etapach konkursu ortograficznego, banalna w gruncie rzeczy umiejętność, jaką jest literowanie wyrazów, zostaje wykreowana na rzadki talent; sztucznie podniesiona ranga zwycięstwa rozdmuchuje ambicje dzieci i ich rodziców, podsyca nastrój rywalizacji do tego stopnia, że dziesięcio- czy dwunastolatki podporządkowują przygotowaniom do konkursu całe swoje życie, tkwią w ekstremalnym napięciu, jakby od tego, czy prawidłowo przeliterują wyraz „korniszon”, zależały losy świata. Przegrani przeżywają dramat, który dzięki zapobiegliwości organizatorów mogą
odreagować w „pokoju pocieszenia”, wyposażonym w „zasłonę, ciastka i worek treningowy” oraz „Panią Pszczołę”, drewnianą kukłę, z którą mogą „porozmawiać” w nadziei, że za chwilę „poczują się lepiej”… lepiej do czasu, aż zorientują się, że porażka zepchnie ich z piedestału szkolnych znakomitości, gdzie zajmie miejsce kolega, „którego spaniel zajął czwarte miejsce w ostatniej wystawie psów”…
Ten groteskowy pęd do sukcesu – jakiegokolwiek, na którymkolwiek etapie życia – jest tu jednak tylko elementem scenografii, na tle której ukazane są problemy o wiele poważniejsze i w żadnym wypadku nie zabawne. Osiowym zagadnieniem fabuły jest bowiem stopniowo narastający kryzys rodziny, której żaden członek nie potrafi wyartykułować swoich oczekiwań wobec pozostałych i przedstawić im swoich potrzeb. Saul, kantor w synagodze, od czasu swego nawrócenia na religię przodków (czyli od jakichś 20 lat) miota się w wiecznym rozdarciu między tajemnym światem ksiąg żydowskich mistyków, w których poszukuje drogi do ukrytych Wrót Zrozumienia, a przyziemną stroną życia, której nie potrafi i nawet specjalnie nie próbuje stawić czoła. Niespełna dziesięcioletnia Eliza, dziecko jednym pociągnięciem pióra „kompetentnej” nauczycielki zaliczone do „uczniów, od których nie sposób oczekiwać wybitnych osiągnięć” i tym samym trwale zepchnięte na margines szkolnej społeczności, czuje się kimś niepotrzebnym i nic nie znaczącym;
nieprzewidywane zwycięstwo w szkolnym konkursie literowania odkrywa przed nią nieznane światy – tym bardziej, że w jej „niezwykłym talencie” nawiedzony ojciec doszukuje się klucza do rozwikłania mistycznych zagadek Wszechświata. Aaron, wrażliwy i nieśmiały, cierpi dla typowy dla nastolatka brak samoakceptacji, który pogłębia się, gdy ojciec, zafascynowany niespodziewanym sukcesem małej Elly, przestaje na niego zwracać uwagę; pociechy nie znajduje ani w gruboskórnym i hałaśliwym towarzystwie szkolnych kolegów, ani w zawiłej i cokolwiek elitarnej, mało otwartej na człowieka, religii judaistycznej, rzuca się więc w wir poszukiwań duchowego przewodnictwa. Miriam utrzymuje rodzinę, pracując w kancelarii prawniczej (a przynajmniej przekonując wszystkich, że tym właśnie się zajmuje…), i prowadzi dom, z obsesyjną starannością doprowadzając go do stanu wysokiego połysku – jasne jest więc, że praktycznie nie ma czasu rozmawiać z mężem i dziećmi, a ci, zatopieni we własnych sprawach, nie umieją zauważyć zachodzących w
jej osobowości zmian. Gdy Saul zorientuje się, że coś jest nie tak – na ratowanie rodzinnego szczęścia będzie już za późno…
Portrety psychologiczne bohaterów skonstruowane są doskonale, zwłaszcza Miriam, w przypadku której stworzenie wiarygodnego studium postępującej psychozy musiało wymagać od autorki solidnego przygotowania – a postawione między wierszami pytanie: gdzie leży granica naszych dążeń do samorealizacji, jak daleko możemy się posunąć, by satysfakcjonując siebie, nie skrzywdzić najbliższych? tkwi w świadomości jeszcze długo po odłożeniu książki.
Jej drobnym mankamentem jest natomiast pewna niekonsekwencja w prowadzeniu narracji: skoro już autorka zdecydowała się na relacjonowanie wszystkich – także dawno minionych – epizodów w czasie teraźniejszym, zręczniej byłoby, gdyby co pewien czas nie wplatała w nie jednego czy dwóch zdań w czasie przeszłym, przynajmniej w sytuacjach, gdzie taki zabieg nie jest uzasadniony sekwencją wydarzeń.
Te drobiazgi jednak nie zaćmiewają wrażenia, jakie pozostaje po przeczytaniu powieści. Warto po nią sięgnąć, tym bardziej, że autorka należy do będących w zdecydowanej mniejszości pisarzy, którzy uwagę czytelnika przyciągają nie szafowaniem „mocnymi” scenami i eksploatowaniem w nieskończoność chwytliwych wątków (np. przedstawianiem molestowania seksualnego jako wyłącznej przyczyny wszystkich możliwych patologii w relacjach międzyludzkich), lecz umiejętnością plastycznego ukazywania stanów psychiki i wpływu drobnych, pozornie niewiele znaczących, wydarzeń, na osobowość i postępowanie człowieka.