Zabawa w śmierć
Kiedy książka zostaje napisana przez osiemnastoletniego młodego mężczyznę, można mieć pewne obawy, że nie będzie to literatura z górnej półki. I pewnie obawy te są uzasadnione, choć staram się nie generalizować. Guy Burt to właśnie jeden z takich młodych autorów, którzy podjęli się napisania książki. W tym wypadku mamy do czynienia z książką inną niż ta, której można spodziewać się po kimś z jego metryką. Bunkier okazał się bestsellerem, który do dnia dzisiejszego wzbudza kontrowersje. Zresztą, jak mógłby nie wzbudzać, skoro autor poruszył w nim dość kontrowersyjny temat? Książka trafiła w moje ręce przypadkiem. W zasadzie to została niemal włożona do mojej torby przez zachwyconą nią koleżankę. Jako że nie gardzę opiniami osób, których znajomość literatury nie kończy się na Krzyżakach czy innej obowiązkowej lekturze, postanowiłam ocenić ten „fenomen”, a ponieważ książka nie należy do zbyt obszernych, połknęłam ja w ciągu paru godzin. Na okładce rzuca się w oczy napis „Opowieść o eksperymencie z
rzeczywistością”. Nie wiem, co to oznacza tak do końca. W każdym razie intryguje... Niewątpliwie jednak z eksperymentem mamy do czynienia. Jest to swoisty eksperyment laboratoryjny, tyle że za laboratorium posłużył tytułowy bunkier, stara piwnica w nieużywanej części budynku elitarnej szkoły, do której uczęszczają nasi bohaterowie, których w terminologii eksperymentalnej nazwalibyśmy po prostu królikami doświadczalnymi. To oni, idąc za pomysłem jednego z kolegów, postanawiają zamknąć się w podziemiach szkoły i spędzić tam trzy dni, nie mówiąc o tym nikomu. Dla zabawy, draki, czy jak kto woli nazwać ten irracjonalny pomysł. Niestety, nie przewidują tego, iż pomysłodawca ma inną koncepcję eksperymentu, którą nie podzielił się z resztą. Dlatego właśnie po planowanych trzech dniach wcale nie opuszczają piwnicy... I tak zaczyna się walka o przetrwanie.
Bunkier to stadium nad psychiką ludzi, którzy znajdują się w ekstremalnej sytuacji, praktycznie pozbawieni pożywienia, wody i prądu muszą liczyć tylko na siebie, a nie jest to łatwe, kiedy kostucha otwiera przed nimi swoje ramiona. To psychika dzieciaków, które wychowywane pod kloszem rodziców, nagle stają w obliczu śmierci z powodu własnej głupoty i chęci zabawy (wyjątek może stanowić Liz, która często podkreśla w książce swoją samowystarczalność i samodzielność). Guy Burt pokazuje nam, jak w takich sytuacjach zachowują się ludzie, którzy, nie zapominajmy, są tylko ludźmi. Widzimy jak człowieczeństwo powoli zaczyna zanikać i w jego miejsce pojawiają się niemal zwierzęce instynkty. Sam temat książki nie jest dla nas niczym nowym. Mieliśmy już „Big Brothera”, część z nas czytała Władcę much, a w 2004 roku (rok wydania książki w Polsce) do literackiego kanonu „lektur eksperymentalnych dołączył Bunkier. Żadna to nowość. I sam język, którym posługuje się Burt (prosty, żeby nie powiedzieć banalny) nie
należy do przykuwających uwagę. Najbardziej przyciąga uwagę sposób prowadzenia narracji. Do pewnego momentu jest to narrator wszechwiedzący, potem narrator odautorski. Niewątpliwie potrzeba nieco talentu, aby niezauważenie dla większości czytelników mieszać sposób prowadzenia treści.
Na koniec poruszę jeszcze sprawę epilogu. To właśnie końcowe strony zaciekawiają najbardziej. Czytając kolejne rozdziały miałam przed oczami dwie wersje - albo wyjdą z tego, co sami sobie na własne życzenie zgotowali, albo nie. Skończyło się tak, jak się skończyło, bez większych niespodzianek dla mnie. Natomiast sam epilog mocno mnie zainteresował, bowiem ukazał coś, co nie jest dostępne czytelnikowi w trakcie zgłębiania kolejnych kartek lektury. Pokazał inną stronę całej tej sytuacji. Podpisany przez dr Philippe Horwood, inspiruje do obejrzenia filmu w reżyserii Nica Hamma, który powstał na podstawie książki. Przedstawiona z nieco innej strony historia „eksperymentu z rzeczywistością”, pozwala dopiero rozwinąć skrzydła czytelnikowi. Książka stanowi do tego tylko podstawę.