Zachęcona recenzjami w serwisach książkowych, sięgnęłam po tę pozycję – i od pierwszych zdań wyczułam wyraźne pokrewieństwo duchowe z wiedźmińską sagą Sapkowskiego, czego zresztą Baniewicz wcale się nie wypiera, zaznaczając, że pisać zaczął z żalu po zakończeniu tejże przez jej autora. Wielbicielowi Sapkowskiego może się to wydać tylko drugorzędnym naśladownictwem – bo i bohater podobny (samotny włóczęga, zarabiający magicznymi pracami na zlecenie – tyle, że nie wiedźmin to, a magun, czyli rodzaj nieszkodliwego czarodzieja), i w scenerii niemal identycznej się porusza (fikcyjne państwa i państewka, zbudowane z realiów na poły średniowiecznych, na poły baśniowych), i dla opisania jego przygód podobnych środków językowych użyto (dialogi stylizowane na staropolszczyznę, odniesienia do naszej współczesności i do najprzeróżniejszych tekstów kultury, swoiste neologizmy).
Trudno jednak traktować to jako definitywne mankamenty, zważywszy, że niemal cała literatura fantasy z racji wspólnych korzeni chcąc nie chcąc musi wykazywać podobieństwa w zakresie dwóch ostatnich punktów, a sam fakt zbliżonego trybu życia i profesji bohaterów jest zjawiskiem spotykanym w pisarstwie wszelkiego gatunku i niekoniecznie działającym na niekorzyść jednego z autorów.
Świat wykreowany przez Baniewicza jest dużo mniej magiczny niż ten, za którym tęsknią fani Geralta i Yennefer; próżno w nim szukać całej galerii istot człekopodobnych i fantastycznych stworów, potężnych czarodziejów i obdarzonych niezwykłą mocą przedmiotów. Debren i jego współcześni są nieskończenie bardziej prozaiczni, a czary o tyleż bardziej przyziemne – co z jednej strony pozbawia opisywane wydarzenia tej nieuchwytnej aury tajemniczości i niezwykłości, z drugiej jednak sprawia, że magia wydaje się nieco bardziej „oswojona”.
Żonglerka mitami i skojarzeniami czasem wywołuje u czytelnika salwy śmiechu, czasem budzi odczucia cokolwiek dwuznaczne i cały czas zmusza do zastanawiania się, czy ta lub owa nazwa własna nie zawiera aby aluzji do jakiegoś rzeczywistego odpowiednika (konia z rzędem temu, komu z niczym nie skojarzyło się Sovro i jego „puszcza śniegowa, tajgą zwana” Mag z Saddamanki albo rycerz Kipancho i giermek Sansa).
Dla jednych zaletą, dla innych wadą może być obfitość rubasznego, żeby nie powiedzieć sprośnego, humoru. Dodawszy doń nie mniejszą niż u Sapkowskiego dawkę erotyki i co najmniej takąż ilość ociekających krwią scen bitewnych, trudno się nie zgodzić, że – identycznie zresztą jak saga o wiedźminie i sporo innych pozycji tego gatunku – Smoczy pazur nie jest tytułem, który by można polecić każdemu miłośnikowi fantasy niezależnie od wieku. Skutecznie zresztą informuje o tym okładka, której wyjątkową szpetotę wybaczyć można jedynie, traktując ją jako swoisty znak ostrzegawczy, zabezpieczający przed sprezentowaniem książki jedenastoletniemu wnuczkowi przez nieświadomą niczego babcię.
Pomijając powyższe zastrzeżenia, powieść wyszła całkiem niczego sobie. Jako że osobiście lubię w fantasy właśnie zabawę konwencjami, a nie przepadam za monotonią i śmiertelną powagą – nie doznałam przy czytaniu większych rozczarowań.