Dopiero po przeczytaniu do końca sagi rodu Stassosów można zrozumieć wymowę okładkowej ilustracji. Skorupy szklanych naczyń, rozrzucone bezładnie na monotonnym srebrzystobiałym tle, są barwne, plastyczne, w jakiś sposób nawet fascynujące, ale w gruncie rzeczy nie mające żadnej wartości – tak, jak barwne, urozmaicone, zastanawiające, lecz przynajmniej na pewnym etapie pozbawione celu i sensu jest życie większości bohaterów Z ciała i z duszy. A może także – choć z tą tezą można polemizować – tak, jak barwne, fascynujące i równocześnie destrukcyjne są zmiany, zachodzące w amerykańskim społeczeństwie na przestrzeni ostatniego plus minus półwiecza. Historia Stassosów jest reprezentatywnym wycinkiem zjawiska, zwanego amerykańskim tyglem kulturowym; odzwierciedla wrzenie, zachodzące w owym tyglu z systematycznie narastającą siłą, nieustanne ścieranie się przeciwstawnych trendów, stapianie się ze sobą pewnych obszarów indywidualnej i społecznej świadomości i nagłe wykwitanie źródeł buntu na gruncie –
wydawałoby się – doskonale zintegrowanym. Kolejne odsłony podróży w czasie, którą odbywamy, towarzysząc rodzinie Stassosów od zaręczyn Constantine’a i Mary pod koniec lat czterdziestych aż po chwilę, której może i sami nie dożyjemy, ukazują nam po kolei powojenną „małą stabilizację”, rewoltę obyczajową pokolenia „dzieci-kwiatów” i erę powszechnej tolerancji, w której normą stają się zachowania i zjawiska, poczytywane ongiś za przejaw szaleństwa lub za występek.
Śledzimy realizację amerykańskiego stereotypu kariery (co prawda w nieco złagodzonej wersji, bo zamiast pucybuta jest „aż” robotnik budowlany, a zamiast milionera – zwykły reprezentant zamożnej klasy średniej) i destrukcję archaicznego, ponadczasowego stereotypu rodziny („i żyli długo i szczęśliwie” wydaje się w przypadku niemal wszystkich bohaterów gorzkim żartem). Odsuwając na drugi plan warstwę socjologiczną, dostrzeżemy w opisywanych przez Cunninghama wydarzeniach przede wszystkim drobiazgowe studium miłości w rozmaitych jej wymiarach. Miłość Mary i Constantine’a, podobnie jak Susan i Todda, to młodzieńcza fascynacja, trochę romantyczna, trochę zmysłowa, ale nie wsparta pokrewieństwem dusz i umysłów, nie zasilona wystarczającą dawką tolerancji – toteż trudno się dziwić, że w jednym przypadku przeradza się w otwartą wrogość, w drugim w beznamiętną koegzystencję, i przestaje istnieć, gdy znika potrzeba wspólnego zapewnienia bytu istotom zrodzonym „z ciała i z duszy” obojga ludzi kiedyś tak bliskich, a
teraz tak obcych...
Zaborcza i bezrozumna miłość Mary do jedynego syna i całkiem nie ojcowski pociąg Constantine’a do starszej córki to uczucia mijające się z celem, nie przysparzające żadnych korzyści ani obdarowującym, ani obdarowanym. W życiu Zoe trafiają się tylko namiastki miłości, z których może najautentyczniejsze jest na poły przyjacielskie, na poły rodzicielskie oddanie Cassandry. I tak oto jedynym głębokim, szczerym i trwałym uczuciem okaże się to, które połączy Williama i Harry’ego. Jeśli znamy tylko tę jedną powieść Cunninghama, możemy to uznać za przypadek; lecz jeśli znamy i pozostałe, zwłaszcza „Dom na krańcu świata”, trudno oprzeć się wrażeniu, że autor próbuje przekonać czytelnika, iż prawdziwa miłość nie ma nic wspólnego z biologicznym impulsem przedłużenia gatunku i jako taka ma większe szanse na powodzenie, gdy przydarzy się dwojgu ludziom tej samej płci.
Niespecjalnie to pocieszające dla tych, którym natura przydzieliła statystycznie częstszą orientację seksualną – ale dające do myślenia, prowokujące czy to do atakowania, czy do obrony tezy wyłaniającej się spomiędzy ludzkich historii.
Niezależnie od tego, jaką interpretację powieści wybierzemy, trzeba przyznać, że jest zwyczajnie dobra – może najlepsza spośród trzech wydanych u nas tytułów tego autora. Cunningham pisze zajmująco i sprawnie, jest wnikliwym obserwatorem rzeczywistości i twórcą doskonałych portretów psychologicznych, co bez wątpienia wyróżnia go z masy współczesnych prozaików, produkujących dzieła płaskie i banalne lub wydumane i udziwnione. Jedyną rzeczą, która niekoniecznie budzi mój podziw, są bardzo dosłowne i wyraziste opisy scen erotycznych; zapewne jestem w mniejszości, preferując obrazy bardziej zawoalowane, przekazujące raczej klimat i temperaturę erotycznego misterium, niż jego anatomiczno-fizjologiczne szczegóły... Nie umniejsza to jednak w żadnym stopniu mojego uznania dla Cunninghama jako autora w umiejętny sposób nawiązującego do najlepszych tradycji klasyki powieści obyczajowej, a równocześnie korzystającego do woli ze swobody w doborze wątków i interpretacji zjawisk, jaką daje pisarzowi dzień dzisiejszy.