Przez trzy lata zapomniałem już, z czym mamy do czynienia, gdy ukazuje się kolejny tom Pieśni ognia i lodu. Gigantyczny i zagęszczony świat, tętniący spiskami, żądzą władzy, honorem, najpodlejszą zbrodnią, magią i religią, pełnokrwistymi bohaterami, umotywowanymi i dążącymi do realizacji własnych celów. Czytając tom piąty, musiałem sobie pokrótce przypomnieć wydarzenia przeszłe, bo wiele z postaci Martin opuścił w tomie trzecim, stąd dawno nie miałem z nimi czytelniczej przyjemności i własna niepamięć była początkowo najgorszym z wrogów lektury.
Tom czwarty Pieśni ognia i lodu pozostawił wielu czytelników rozczarowanymi. George R.R. Martin skupił uwagę swoją i czytelników na wydarzeniach w centrum i na południu Westeros, w posłowiu wyjaśniając, że tom piąty będzie chronologicznie równoległy. Taniec ze smokami przywraca równowagę cyklu, autor nadgonił braki fabularne i wyrównał szereg. A właściwie: porozstawiał pionki na szachownicy opowiadanej przez siebie historii. Ale żeby tego dokonać, Martin bohaterów przepędza przez pół świata: Tyrion, uciekając przed skutkami swojej zbrodni i zemstą siostry, przekracza Wąskie Morze, by udać się do Matki Smoków. Brandon Stark, po sforsowaniu Muru, wraz z towarzyszami maszeruje na daleką północ, by poznać źródło swych niezwykłych zdolności. Quentyn Martell, syn księcia Dorne, zmierza na wschód, w tajemniczej misji zleconej przez ojca. Z kolei w odwrotną stronę płynie Victarion, którego brat wysłał z zadaniem przywiezienia smoków. Arya Stark wciąż pobiera swoje nauki w Braavos, a więc względnie niedaleko
domu. Daenerys w Meereen siedzi na tronie niczym na beczce prochu, poznając gorzki smak władzy zdobytej siłą oraz związku swej krwi ze smokami. Martin zawiązuje też nowe interesujące wątki, które z pewnością mieć będą spory wpływ na i tak już potężnie zagmatwaną sytuację polityczną. Właściwie w Westeros gościmy rzadko, jedynie wydarzenia na Północy, w dawnej domenie Starków, są wreszcie dość dokładnie opisane, podobnie jak i rewolucyjne porządki, zaprowadzone przez Jona Snowa na Murze. Bo tam zima już dotarła, ale nie taka, o jakiej marzą dzieci przed Bożym Narodzeniem. To przygnębiająca, pokrywająca śniegiem na kilka lat pora, która zamraża życie i powoduje, że żyć trzeba tylko z wcześniej zgromadzonych zapasów. Pod koniec tomu zaglądamy tylko na chwilę do Królewskiej Przystani, ale kibicujący Sansie, Littlefingerowi, Samowi Tarly czy Jamiemu Lannisterowi tym razem muszą się uzbroić w cierpliwość.
Powracają i inne postaci, które podejrzewane były o zgon, ale w tym cyklu zabicie kogoś wcale jeszcze nie oznacza, że znika z kart, czasem właśnie dzięki śmierci nabiera kolorów. Spotykamy na przykład Davosa Seawortha i Theona Greyjoya, jak się okazuje wciąż będących na Północy. Martin tworzy wspaniałe, żywe, epickie postaci, które poddaje próbom, nierzadko bez cienia litości zabija, ale czasem zdarza mu się przekroczyć granicę gatunku, wejść na poziom niedostępny wielu rzemieślnikom, których pisanie ma dostarczyć rozrywki. I tak w Tańcu ze smokami wątek złamania i uzależnienia psychicznego Theona przez sadystycznego Ramseya Boltona robi ogromne wrażenie, to kawał doskonałej literatury psychologicznej. Opowiadając swą rozbuchaną opowieść o walce o władzę, Martin nie zapomina o szczególe, o pojedynczych ludziach, którzy tej walki są ofiarami: częściej niewinnymi, ale także całkowicie zasłużonymi, jak Theon, którego ambicja i chęć zdobycia pozycji zapewniającej szacunek ojca, doprowadziły do zguby tak
wielkiej, że śmierć przy niej wydawać się powinna łaską. Motywacje działań bywają różne, szlachetne i podłe, jawne i ukryte, skutki działań niemal nigdy nie są takie, jak w zamierzeniach. Ale to nie jest tak, że Martin relatywizuje zło i dobro do tego stopnia, że tracą one swoje znaczenie, nic podobnego. Wydaje mi się, że jedną z najważniejszych zalet tego cyklu, a Tańca ze smokami w szczególności, jest umiejętne przypominanie, że owszem zło jest często wytłumaczalne, że ma przyczyny, że bierze się z ludzkich słabości, często wyrasta z jak najlepszych przesłanek, ale jest też zło mistyczne, zło, które żywi się krzywdą i śmiercią tak po prostu. I o ile dla tego zła pierwszego, ludzkiego Martin ma jakiś rodzaj zrozumienia, przypatruje mu się z uwagą, o tyle o tym drugim tylko opowiada, strasząc.
Poważnym i nieuniknionym mankamentem Tańca ze smokamisą nieustanne przeskoki akcji. Bohaterowie piątej części są rozrzuceni po całym świecie, mają małe szanse, by ich losy się zbiegły. Raz jesteśmy na zimnym Murze, by za chwilę być w gorącym Meereen. Wątki są równoległe i oddalone od siebie, zbyt oddalone, co zagraża spójności. Narracja wygląda tak: postać-rozdział, ciach, często cliffhanger, bohater w niebezpieczeństwie, przeskakujemy tysiące mil i znów to samo. Na szczęście im bliżej końca tomu tym bardziej widać, że chodzi o rozstawienie głównych sił na skomplikowanej szachownicy, dopięcie pewnych wątków. Główni kandydaci już poczynili pierwsze kroki, by ostatecznie zrealizować swoje cele. Zobaczymy, komu się powiedzie, a kto zginie. Pozostaje mieć nadzieję, że poczekamy trochę mniej niż trzy lata.