Długo zastanawiałam się, czy sięgnąć po tę książkę. Kiedyś tematyka obozowa bardzo mnie interesowała i przeczytałam już sporo tego typu pozycji. Były wśród nich wstrząsające, okrutne, a jednocześnie świetnie napisane dokumenty oraz takie, które wydawały mi się chaotyczne i przez to lądowały na półce jeszcze zanim dobrnęłam do połowy. A przecież nie taki powinien być koniec poznawania historii. Jestem zdania, iż książki poruszające podobne kwestie, ważne i jednocześnie okrutne, muszą być pisane w taki sposób, by nie rezygnować z dalszej lektury, co mogłoby niechybnie doprowadzić do tego, że, z powodu złego doświadczenia z lekturą, staniemy się zupełnymi ignorantami w stosunku do zbrodni hitlerowskich i będziemy bazować tylko na tym, co, w niezwykle okrojonej wersji, można poznać na lekcjach historii.
Sercem byliśmy wielcy to książka napisana przez dwójkę dziennikarzy izraelskich. Stworzyli oni dokument przez duże „D”. Dokument o życiu rodziny żydowskiej, w której siedmioro członków było karłami. A żeby tragedii było mało, rodziny tej nie ominęła oświęcimska rzeź niewiniątek. Gdy poskładamy w całość fakt bycia w obozie Auschwitz-Birkenau, żydowskie pochodzenie i niespotykany wygląd (jak wiadomo dzisiaj, jest to choroba zwana pseudoachondroplazją), oraz osobę Josefa Mengelego, łatwo domyśleć się, jaki koniec czekał tych ludzi. Stali się królikami doświadczalnymi w machinie Anioła Śmierci. Hauptsturmfuhrer, powodowany swoją nieodpartą chęcią zasłużenia się nauce, przeprowadzał na nich eksperymenty (zrozumiałe tylko i wyłącznie przez siebie samego). Yehuda Koren i Eilat Negev nie oszczędzają nam opisów owych eksperymentów, co szczególnie czyni tę książkę tak wstrząsającą. Jednak okropieństwo doktora Mengelego okazało się jednocześnie w pewien sposób wybawieniem dla żydowskiej rodziny. Właśnie dlatego, iż
byli tak bardzo inni, przeżyli. Właśnie dlatego stali się, w pewnym sensie, „oczkiem w głowie” pseudolekarza. Dzięki temu mieli co jeść i nie spotkał ich los tysięcy innych obozowiczów, którzy zostali spaleni. Paradoksalnie, dewiacyjne zainteresowania Mengelego ocaliły naszych bohaterów.
Książka została napisana między innymi na podstawie rozmów z Perlą Ovitz, jedyną żyjącą siostrą spośród całej siódemki. I właśnie ona, ta sama, która wraz z pozostałym rodzeństwem przeżyła Auschwitz i doktora Mengelego, mówiła o nim per „wujek”. Nawet kiedy już nie podnosiła się z łóżka, kiedy śmierć zaglądała jej w oczy w jej spokojnym domu, nie powiedziała o nim złego słowa. Nie gardziła nim. I to właśnie nie pasuje do całej tej historii... Fakt świadomego uznawania za „wujka” człowieka, którego pseudonim Anioł Śmierci mówi sam za siebie, jest dla mnie nie do przyjęcia. Choć jeśli spojrzymy oczyma klanu Ovitzów to może faktycznie jesteśmy w stanie w jakiś sposób zrozumieć niemalże ciepłe słowa Perli. Podczas gdy w komorach ginęły tysiące ludzi, niejednokrotnie matki z dziećmi, gdy śmierć głodowa prześladowała wszystkich mieszkańców obozu, nasza siódemka bohaterów zawsze miała co jeść i pić, a kobiety miały nawet swoje kosmetyki, których używały przed każdym występem przed regimentem hitlerowskich
dowódców.
Czy można oceniać „kto miał lepiej”? Nie muszę i nie chcę tego robić. W końcu nikt nie miał wówczas wpływu na swoje życie. Nie będę mówić, że „żale” Ovitzów są niczym w porównaniu z tym, co przeżyli dziadkowie wielu z nas. Sam fakt znalezienia się w Auschwitz-Birkenau jest wystarczającym powodem, aby współczuć, niezależnie od tego, czy ktoś mógł używać szminki, czy też nie. Sercem byliśmy wielcy to książka o wielu aspektach życia: o spokoju, jaki daje nam poczucie posiadania rodziny, o nieokiełznanej miłości, jaką darzy się najbliższych, o trosce, jaką odczuwa się wobec ludzi, których spotyka los taki jak nas. Jednocześnie jest to książka o pamięci, która nie płata figla wtedy, kiedy by się tego chciało, o bólu, jaki powoduje i o samotności, która dotyka nas wtedy, kiedy zostajemy na świecie sami. To również książka o tym, co mnie, na szczęście, ominęło.