Trwa ładowanie...
recenzja
07-03-2016 13:35

Wierzyć w Kościół czy w sprawiedliwość?

Wierzyć w Kościół czy w sprawiedliwość?Źródło: Inne
d2avyug
d2avyug

Najbardziej przekonującą przynętą, skłaniającą nas do sięgnięcia po dzieło nieznanego jeszcze autora, jest oczywiście rekomendacja dana przez kogoś o podobnych gustach, nieważne, czy to profesjonalny krytyk, czy kolega, z którym wymieniamy się książkami. Jeśli takowej zabraknie, kierujemy się przy wyborze lektury rozmaitymi pobudkami; czasem są to informacje zawarte w nocie wydawcy, czasem wrażenia z pobieżnego przekartkowania tomu, a bywa, że tylko wyrazista grafika okładkowa.

Debiutancka powieść Alexisa Ragougneau przyciągnęła mnie dwoma elementami: lokalizacją akcji w Paryżu – tym samym, do którego zabierali swoich czytelników Balzac, Hugo, Zola, Hemingway, Cortazar, a zarazem zupełnie innym, bo przekształconym tak samo, jak przekształcił się skład demograficzny i mentalność zamieszkujących w nim ludzi – i wzmianką, że członkiem ekipy śledczej jest porucznik o nazwisku… Gombrowicz. Motyw polski we francuskim kryminale? Cóż za miła niespodzianka! Niestety okazała się ona nie do końca tym, czego się można było spodziewać, ale o tym za chwilę, najpierw powiedzmy co nieco na temat samej fabuły.

Paryską katedrę Notre Dame znamy wszyscy, jeśli nie osobiście, to z literatury, z filmów, artykułów w prasie czy opisów w przewodnikach turystycznych. I jeśli nie wiemy, to przynajmniej odgadujemy, że szczególnie uroczyście są w niej obchodzone święta ku czci jej patronki. Jedno z nich przypada 15 sierpnia. Procesja, msze, tłumy wiernych i turystów. Następnego dnia katedra powraca do codzienności – i jest tak każdego roku prócz tego jednego, gdy w poniedziałkowy poranek okazuje się, że piękna, nieco wyzywająco ubrana młoda kobieta, która od dłuższego czasu tkwi nieruchomo w jednej z ławek, jest martwa. Ekipa śledcza dość szybko znajduje domniemanego mordercę, lecz zanim go zdąży doprowadzić na ławę oskarżonych, popełnia tragiczny w skutkach błąd. Cóż, stało się nieszczęście, ale opinia publiczna dostała, co chciała! Jednak François Kern, pełniący w katedrze wakacyjne zastępstwo duszpasterskie, ma wrażenie, że nie wszystko w tej sprawie zostało wyjaśnione i rozpoczyna własne śledztwo, które doprowadzi go do
bardzo nieprzyjemnego odkrycia…

Pierwsze, co można po przeczytaniu orzec, to że powieść wpisuje się w dość popularny obecnie nurt utworów, nieco nadwyrężających reputację Kościoła Katolickiego, tak pilnie retuszowaną przez jego hierarchów i najbardziej zagorzałych wiernych. Cóż, duchowni (jakiegokolwiek zresztą wyznania) są tylko ludźmi i wobec tego też są skłonni zbłądzić – choć zakładając, że są ludźmi szczególnie silnej wiary, należy sądzić, że przydarza im się to statystycznie rzadziej, niż ogółowi społeczeństwa – nie ma więc sensu twierdzić, że nie mogą popełniać przestępstw. I tak jak w każdej innej grupie wyznaniowej, również wśród katolików trafiają się szaleńcy owładnięci manią religijną. To fakty, nie zmyślenia, więc trudno z tego czynić zarzuty autorowi – chociaż można zrozumieć, że najgorliwsi wierni mogą doznać przykrości, czytając opisy chorych fantazji delikwenta.

Od samego autora można by natomiast wymagać dopracowania pewnych elementów fabuły i scenerii.

d2avyug

Skoro powieść nie ma być „czystym” kryminałem – a nie jest nim, bo samo śledztwo zajmuje znikomą objętość w porównaniu ze partiami prezentującymi przeżycia ks. Kerna i prokurator Kauffmann oraz scenkami rodzajowymi – to warto byłoby rozbudować sylwetki postaci i może jeszcze co nieco dorzucić do tła. Weźmy samego księdza Kerna: jego przypadłość zdrowotna pochodzi, zdaje się, z wyobraźni autora, bo gdyby została zaczerpnięta z realnych źródeł, musiałaby albo nosić jakąś medyczną nazwę. albo wzbudzać zainteresowanie lekarzy z całego świata jako nowa i nieznana jednostka chorobowa. Historia jego brata, która najwyraźniej zdeterminowała sporą część osobowości François i jego życiowych wyborów, została ledwie w tekście zasygnalizowana.

Obraz pracy policjantów prowadzących śledztwo nie wystawia najlepszego świadectwa francuskim stróżom prawa; trudno powiedzieć, czy autor rzeczywiście zamierzał ich ukazać jako mało dociekliwych i zniechęconych, czy po prostu chciał jak najszybciej dobiec do punktu, w którym przekaże pałeczkę w ręce ojca Kerna. Aż się nie chce wierzyć, że nadając jednemu z nich nazwisko sławnego polskiego pisarza – znanego także we Francji, gdzie spędził on ostatnie lata życia – nie pokusił się o jakieś aluzje do pochodzenia bohatera, nie wspomniał o jakichś jego perypetiach związanych z nie dość, że niefrancuskim, to jeszcze rzadkim, więc łatwo rozpoznawalnym mianem. Wprowadził za to drugi polski akcent –tyleż świetny socjologicznie, co przygnębiający emocjonalnie – w postaci kloszarda Krzysztofa, który okazuje się ważnym świadkiem. Przy jego charakterystyce autor też co nieco pobłądził: czterdziestoparoletni François postrzega „Kristofa” jako młodego; potem jednak dowiadujemy się, że nieszczęśnik wyjechał z Polski w roku
1996, czyli zapewne przed co najmniej dziesięciu laty (nie wiemy dokładnie, kiedy toczy się akcja, ale realia sugerują raczej nasz wiek), a jakiś czas wcześniej zrobiono mu zdjęcie w towarzystwie córki w komunijnej sukience; duchowny ocenia wiek dziewczynki z fotografii na dziesięć-dwanaście lat, ale nawet gdyby założyć, że ma tylko dziewięć, jak większość dzieci przystępujących do komunii, jej ojciec powinien mieć koło trzydziestki. Raczej nieprawdopodobne, by udało jej się legalnie wyjechać za granicę przed osiągnięciem pełnoletniości, więc jeśli podsumujemy te wszystkie odstępy czasu, wypada, że Krzysztof musi być przynajmniej o kilka lat starszy od Kerna; dodawszy do tego jego rujnujący tryb życia, nieprawdopodobne się wydaje, by go można było wziąć za młodzieńca. To jednak drobiazg w porównaniu z nagłym oświeceniem François, który nie znając ani słowa po polsku, w cudowny sposób dokładnie rozumie relację włóczęgi i wyciąga z niej właściwe wnioski!

Niezupełnie też się udał autorowi jeden z zabiegów kompozycyjnych, który często się sprawdza w powieściach jako zabieg wyjaśniający pewne zawiłości psychiki postaci. Relacja z frontu algierskiego z perspektywy młodego rekruta pojawia się ni w pięć, ni w dziewięć w połowie powieści, bez żadnego powiązania z tym, co się dzieje na współczesnym planie akcji, i choć można dzięki niej nabrać odrobiny litości dla winowajcy, w rzeczywistości w żaden sposób nie tłumaczy jego czynu. Można więc dyskutować, czy jest w ogóle potrzebna.

Dla równowagi trzeba dodać, że powieść Ragougneau ma i niebagatelne zalety: piękny, obrazowy język i kształtny styl (za ich wzorowe oddanie wyrazy uznania dla tłumaczki, Krystyny Szeżyńskiej-Maćkowiak!) oraz umiejętność lapidarnego przemycania bystrych spostrzeżeń socjologicznych, widoczną w dialogach Landarda i Kerna ze stróżem Muradem, Kerna z rodzicami ofiary i jej przyjaciółką Nadią, w historii Dżibrila. To bardzo ważne elementy warsztatu pisarskiego, można zatem wierzyć, że jeśli autor popracuje trochę nad kwestiami konstrukcyjnymi, następne jego powieści pozwolą mu zapracować może nie na tytuł nowego króla francuskiego kryminału – którym chyba nieco na wyrost chciał go zaszczycić cytowany na okładce krytyk – ale z pewnością na dobrą opinię czytelników.

d2avyug
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2avyug