Wstrząsające wyznania polskich kleryków. "Wiarę straciłem w seminarium w Legnicy"
Mariusz Sepioło spędził kilka lat rozmawiając z klerykami. Opowiadali mu o praktykach seksualnych, alkoholu, księżach jeżdżących pod seminarium superautami. "Jeśli miałeś akcję z wódką, akcję pod prysznicem sam albo z innym kolegą, nie szedłeś do stałego spowiednika, tylko do jakiegoś zaufanego księdza. Seminarium uczyło przyszłych księży kombinowania" - wyznaje w książce jeden z kleryków.
Sebastian Łupak: Jak to jest wejść do seminarium dla kleryków?
Mariusz Sepioło, dziennikarz, autor książki "Klerycy": Dziwne uczucie. Odwiedziłem m.in. w seminarium we Włocławku. Tam nie można normalnie rozmawiać. Tam się rozmawia takim uduchowionym, podniesionym szeptem.
Dlaczego?
Bo ci młodzi ludzie mają od początku wpajane poczucie odrębności i wyjątkowości. Jesteś dopiero co po szkole średniej, a starsi księża dają ci do zrozumienia, że jesteś elitą, żyjesz dla wyższych celów, jesteś namaszczony przez Boga i masz z nim bezpośredni kontakt. Właściwie więc nie powinno się kleryków odwiedzać, a oni nie powinni opowiadać, co się dzieje w seminarium. Wizyta dziennikarza wzbudza popłoch.
Tobie się jednak udało. Rozmawiałeś z klerykami i byłymi klerykami z Białegostoku, Szczecina, Gniezna, Paradyża, Włocławka czy Ołtarzewa. Po lekturze twojej książki mam poczucie, że wchodzi tam młody idealista, taki Jezus w sandałach, hipis czytający Biblię i chcący pomagać ubogim, a wychodzi po sześciu latach człowiek samotny, zamknięty w sobie, nieufny wobec świata, nieradzący sobie ze swoją seksualnością oraz uczuciami. Ale za to uformowany tak, żeby przede wszystkim być posłuszny hierarchom. To dobra diagnoza?
Niestety, ale takich właśnie ludzi seminaria duchowne wypuszczają za dużo. Zbyt często z seminariów wychodzą ludzie samotni i zagubieni. Wydaje mi się, że z żadnej szkoły nie powinien wychodzić człowiek złamany wewnętrznie, z przetrąconym kręgosłupem. A zwłaszcza, jeśli ten człowiek ma potem przewodzić i pouczać innych – swoje stadko.
Ale od razu zaznaczam, że nie wszyscy tacy są – bo jest przecież wielu fajnych księży i takich też spotkałem. Choćby tacy, którzy protestują przeciw nagonce na społeczność LGBT. Jest taki polski ksiądz – co prawda mieszka w Londynie...
Skąd się wzięła ta książka?
Miałem hipotezę, że zalążki chorób trapiących polski Kościół zaczynają się w seminarium. I ta hipoteza się w dużej mierze potwierdziła.
No to zacznijmy od początku: od pokus, które czekają na kleryków. Z jednej strony oni, a z drugiej młode kobiety, które w kościele stoją w pierwszym rzędzie, tuż pod ołtarzem, albo idą z klerykami na długą pielgrzymkę z gitarą. Ciężko poradzić sobie z tymi pokusami, gdy hormony w młodym ciele buzują. Udaje się?
Właściwie nie spotkałem ludzi, którzy potrafili się uporać z problemem seksualności. Maturzyści trafią do seminariów ze świata, w którym kontakty seksualne między młodymi ludźmi są normalnością do świata zamkniętego, gdzie nie można mówić o seksualności, gdzie seks to "upadek w grzechu". Dotyczy to zarówno masturbacji, jak i pocałunku z dziewczyną.
Taki kleryk żyje więc z poczuciem grzechu i wyrzutami sumienia. Może albo to w sobie trzymać, albo się wyspowiadać. Jeśli jednak trafi na spowiednika, który przeniesie tę informację wyżej, do ojca duchownego, do dziekana, jeśli ktoś na niego doniesie, to grozi mu nawet wyrzucenie z seminarium za masturbację. To może być tylko wezwanie na dywanik, albo wysłanie na obserwację na odległą parafię, z przerwą w czasie studiów.
Albo po prostu wyrzucenie z seminarium. Więc boisz się konsekwencji i musisz w sobie te ludzkie "słabości" tłumić, ukrywać, walczyć z nimi. Jak szukasz pomocy, to najczęściej dostajesz policzek w twarz. Po co więc o tym mówić?!
To może prowadzić do patologii.
Oczywiście. Po sześciu latach wychodzisz z seminarium z dziwnym rozdwojeniem jaźni. Z jednej strony masz poczucie, że jesteś księdzem, stoisz przed ołtarzem, spowiadasz ludzi, rozmawiasz z Bogiem. Więc, to co robisz, nie może być złe, bo jesteś przecież człowiekiem uduchowionym, dążącym do świętości, udzielającym sakramentów. Więc ta sfera fizyczna, to że czasem spróbujesz coś tam komuś gdzieś wetknąć, kogoś molestować, nie ma przecież znaczenia. To sprzyja patologiom. Twoje zachowania stają się coraz bardziej wynaturzone, a dodatkowo sprzyja im poczucie bezkarności.
Za mało jest w seminariach otwartych rozmów o seksualności, za mało zajęć z psychologiem, czy wręcz psychoterapii? Za dużo rad w stylu: idź to rozbiegaj na boisku?
Psychologia jest wykładana w seminariach, ale na sucho, bez warsztatów, bez ćwiczeń, bez terapii. Nie uczy się kleryków aktywnego słuchania, zadawania pytań, rozmowy z drugim człowiekiem czy wsłuchiwania się w siebie, rozumienia swoich problemów. A przynajmniej moi rozmówcy nie byli tego uczeni.
Za to kładzie się nacisk na tembr głosu, na dykcję, na gestykulację w czasie kazania z ambony. Uczy się dogmatów Kościoła, a brakuje przećwiczenia otwartości na drugiego człowieka. W konfesjonale ksiądz daje gotowe, archaiczne "recepty", zamiast autentycznie pogadać z człowiekiem, który ma realny problem życiowy.
Z czego to wynika?
Głównie z tego, że seminaria są zbyt zamknięte przed światem. Za mało jest praktyk w szkołach, szpitalach, domach pomocy społecznej. Wychodzisz na miasto raz w tygodniu, w towarzystwie kolegi – tzw. socjusza – i przemykasz przez centrum, szybko, po kebab czy może alkohol, bojąc się, że usłyszysz po drodze wyzwiska od "czarnych i pedofilów".
Myślę, że te seminaryjne mury i furty trzeba otworzyć dla ludzi. To by pomogło.
Mamy więc syndrom oblężonej twierdzy. Media opisują kolejne przestępstwa księży i biskupów, a jedyny, kto wyciąga do Kościoła rękę, to politycy PiS.
Kościół czuje się ewidentnie silny poparciem władzy. Hierarchowie czują się silni związkami z partią rządzącą. I to idzie w dół, do seminariów. Seminaria są wizytowane przez hierarchów, np. arcybiskupa Jędraszewskiego czy wcześniej arcybiskupa Głodzia. Wiadomo, czego oni oczekują. Ciężko więc, żeby karierę zrobił w Kościele ktoś o poglądach innych niż ultrakonserwatywne.
Jak już jesteśmy przy abpie Jędraszewskim, znany jest on z ataków na "tęczową zarazę" i społeczność LGBT. Instrukcja watykańska mówi, żeby nie przyjmować do seminariów kleryków o skłonnościach homoseksualnych. Z drugiej strony wiadomo, że tacy księża są. Mało tego, dopuszczają się niekiedy molestowania młodych kleryków. Jak to ze sobą pogodzić?
Moim zdaniem to jest obrona przez atak. Napiętnowanie osób LGBT ma sprawiać, że społeczeństwo nie będzie utożsamiało Kościoła z tą grupą. Atakujemy te osoby poza Kościołem, żeby pokazać, że u nas ich nie ma. To jest dramatyczny poziom wyparcia prawdy.
Młodzi homoseksualni klerycy, tak samo jak ci heteroseksualni, są uczeni wypierania prawdy o sobie. W jednym z seminariów były nawet próby "wyleczenia" ich z homoseksualizmu. Mówi im się: albo się wyprzesz swojej seksualności, albo musisz zrezygnować z powołania i opuścić seminarium. Często wybierają więc życie w zakłamaniu.
Przytaczasz w książce wymowną scenę. Jeden z arcybiskupów, którego nazywasz Arcyksięciem, mówi młodym klerykom w seminarium, że może kiedyś będą tacy jak on: przechadzki po pięknym ogrodzie z brewiarzem w dłoni, kelnerzy, a na stole dobre wódeczki i prosiak z jabłkiem w ryju. Czy młodzi ludzie wciąż wybierają się do seminariów, bo to oznacza w przyszłości beztroskę, pieniądze i komfort oraz uznanie na podlaskiej wsi, z której pochodzą?
Spotkałem naprawdę wielu romantyków, którzy idą do seminariów z powołania. Naprawdę czytają Biblię i chcą się zajmować ubogimi. Nie idą tam, by zostać Arcyksięciem. Statystyki pokazują, że powołań jest coraz mniej, ale jeśli już są, to płyną z autentycznej potrzeby i przekonania, że chce się być księdzem.
Kiedyś rzeczywiście szło się "na księdza", bo to mogło dać prestiż i wygodę, ale dziś młodzi ludzie naprawdę wierzą, że będą duchownymi przewodnikami stada. Wybierają to zamiast studiów prawniczych czy politechnicznych.
Ale wygoda nie jest chyba zła: ktoś daje pieniądze na tacę, ktoś przyniesie dary i plony, gosposia wyprasuje koszulę, zrobi obiad.
No cóż: zdarza się, że młodzi klerycy jeżdżą w czasie studiów na tzw. tace, na parafie, gdzie zbierają pieniądze na seminaria. Potem wracają do szkoły, a ksiądz przełożony każe wysypać te pieniądze do wanny i przeliczyć. Nie ma rozliczenia się z tych pieniędzy, nie ma ewidencji wydatków. To jest dla nich szok! Ale to nie jest reguła, bo są parafie, które taką ewidencję jednak prowadzą.
Jeden młody ksiądz w twojej książce przyznaje, że nie ma pojęcia, ile kosztuje masło w sklepie.
Bo nie uczy się ich w seminariach, jak zarządzać pieniędzmi, jak zarządzać radą parafialną, jak rozmawiać z ludźmi. Za mało jest praktyki normalnego życia. Wciąż pokutuje za to "co łaska", czyli – w praktyce - wyznaczony cennik za dany sakrament.
Opisałeś seminarium jako świat skoszarowany: system nakazów i zakazów, który trzyma cię na smyczy, praktykę odsiewania ludzi niezależnych, a promowania tych posłusznych.
Zbyt często promuje się biernych, miernych, ale wiernych. Wszyscy muszą być czujni i uważnie obserwować kolegów. W cenie są donosy: że ktoś się napił alkoholu, że oglądał pornografię. Musisz być uważny, żeby nie podpaść. Wspólne korytarze i wspólne łazienki ułatwiają taką inwigilację.
Myślisz, że ten system da się zmienić?
Wciąż jest nadzieja, że tak. Filmy braci Sekielskich czy Marcina Gutowskiego dużo zmieniły. Kościół musi się otworzyć. Szkoda tych młodych idealistów, którzy po drodze sami się wykruszają czy są relegowani ze szkół.