Zamknęłam książkę. Zamknęłam oczy. Wzięłam kilka oddechów. A potem pobiegłam do lodówki i do internetu – w tej właśnie kolejności.
Do lodówki dlatego, że ta książka to kosz pełen jajek, trufli, słodkich waniliowych lodów, dżemu arbuzowego, miodu lawendowego, idealnych wywarów, które gotują się przez osiem godzin na wolnym ogniu, kromek świeżo wypiekanego chleba, brioszek i ciast, a nad wszystkim góruje lekko skwierczący na patelni czosnek, który był kiedyś wyklęty, bo był tani, ale Escoffier wyciągnął doń rękę i wyniósł go na wyżyny wykwintnej kuchni. Nie można czytać jej, nie mając pod ręką czegoś, co łechce podniebienie. Może być i chleb z masłem, ale na ulubionym talerzyku, herbata, ale w pięknym kubku. Bo to książka o tym, że jedzenie musi mieć oprawę, żeby smakować lepiej. Bo to książka o szacunku do jedzenia. O jego pięknie. O jego cudzie. O jego wartościach. Książka o tym, że smażenie zwykłego fraying pan to sztuka, bo trzeba oddać mu całego siebie. Że obieranie warzyw to tak samo ważna czynność jak glazurowanie kaczki. Że tylko, jeśli dasz składnikom swoje myśli, uczucia i siłę, powstanie z nich potrawa. W przeciwnym razie
będzie to tylko wymieszane warzywa, albo kawałek mięsa.
Paul Daffis przychodzi któregoś dnia do domu z partyjki bilarda.„Przegrałem cię” - oznajmia swoje córce. A ona nie może uwierzyć, że musi zostać żoną Escoffiera – szefa kuchni, który jest tak niski, że musi w kuchni nosić specjalne buty. Nie może uwierzyć, że musi spakować wszystko to, co ma, by już następnego dnia wpaść w ramiona tego człowieka i pójść za nim do jego domu. Nie może uwierzyć, bo zawsze sądziła, że kobieta do przeżycia potrzebuje tylko siebie. Ale jej ojciec myśli inaczej i tym fortelem składnia Delphine do wyjścia za mąż. Otwiera jej nieznane dotąd drzwi – nie tylko do małżeństwa, ale też do kuchni – dotąd Delphine traktowała jedzenie jedynie jak paliwo, nie zwracała na nie uwagi, nie myślała o nim, nie analizowała. Teraz wpada w świat zapachów, smaków i gotowania, które dzieje się, jak poezja. Wpada w świat Escoffiera. I wpada w jego serce. Tuż po tym, gdy karmi ją jajkami, idealnie usmażonymi na maśle. Oddaje mu się, sama nie wiedząc kiedy. I oddaje mu się na zawsze, mimo że Escoffier
nie potrafi być wierny, nie potrafi takiego samego „na zawsze” oddać swojej żonie. Kluczy między tuzinami kobiet, między obcymi ciałami, między pokojami hotelowymi, zapominając, że w domu chleb pachnie najładniej, że w domu ma kobietę najbardziej oddaną, taką, która najlepiej rozumie jego wiersze zbudowane z jedzenia.
A wszystko oglądamy z perspektywy czasu, z perspektywy Delphine, która jest już babcią, jest sparaliżowana i mieszka w wielkim, podupadającym domu, w którym od czasu do czasu pojawia się kilkanaście osób – dzieci i wnuki, przychodzą, żądają jedzenia i znikają, by zostawić w domu ciszę i ubóstwo. Bo wielki szef kuchni Escoffier teraz nie ma co jeść – posiłki dla niego wyprasza u dawnych znajomych mistrza piękna służąca, która przypomina Escoffierowi jego miłość – Sarah Bernhardt. I te rude loki na głowie służącej zmuszają do skoku na główkę w przeszłość – i Delphine i Escoffier skaczą – każde z osobna, a czasem razem, myśląc o czasach wojny, o synu, którego stracili, o Ritzu, w którym pracował on, o bólu, który czuła ona, gdy zrezygnował z niej na rzecz prowadzenia hotelu i wizyt w jednym z pokojów, który na stałe wynajmowała Sarah...
Do internetu pobiegłam, bo musiałam wiedzieć. W tej książce jest tyle nieprawdopodobnych historii...
...jest ta, że kucharze noszą na głowie białe czapki, a ilość zakładek na czapkach świadczy o tym, na ile sposobów potrafią przygotować jajka. Escoffier nie nosi czepka – nie zmieściłoby się na nim ponad sześćset zakładek...
...jest ta, że to Escoffier zmodernizował sposób działania profesjonalnych kuchni – to on przydzielił każdemu z kucharzy tylko jedno zadanie – jeden robi sos, drugi zupę, a jeszcze inny deser, a szef kuchni czuwa nad wszystkim. Kuchnia Escoffiera była pełna miłości i szacunku – każdy miał prawo wypowiedzieć się na temat potrawy, każdy ma prawo posypać potrawę swoim pieprzem, albo dodać swojej śmietany...
...jest ta, że to Escoffier odkrył piąty smak – oprócz słonego, słodkiego, kwaśnego i gorzkiego wyodrębnił wyśmienitość...
...że tworzył potrawy na cześć królów, cesarzy, książąt, śpiewaczek operowych, kardynałów, dyplomatów, klaunów, amerykańskich prezydentów, malarzy, bohaterów książek, a nawet uczesania (pompadour), ale nigdy nie nazwał żadnej potrawy na cześć swojej żony...
...że w swoim domu miał pięćdziesiąt patelni, które polerował połówką cytryny zanurzonej w soli...
...że stworzył czerwoną kolację, która była świętem z okazji wygrania ogromnej ilości pieniędzy w ruletce – wszystko miało być czerwone, więc kelnerzy włożyli czerwone koszule i rękawiczki, a na stołach porozrzucane były płatki róż...
...że pamiętał wszystkie menu, które kiedykolwiek wymyślił...
Dobrze się czytało – płynęłam przez rzekę śmietany, łez i szampana, zahaczając o wojnę, nieszczęśliwą miłość i białe trufle.Oglądałam walkę kobiety z jedzeniem, walkę, którą najpierw przegrywała, po to, by na końcu dowiedzieć się, że w ogóle nie startowała w konkurencji. Liczyłam ilość łyżek soli dodawaną do potraw i z zachwytem chłonęłam menu wypisane w obcych językach. I tylko jakoś trochę ginęła cała historia w wielkim garnku zupy i w nadzieniu do kurczaka. Przegrała z jedzeniem.