Literatury wspomnieniowej nigdy dosyć, nawet takiej, w której ożywają czasy stosunkowo mało odległe – bo też dorosło już kolejne pokolenie czytelników, mogące wiedzę o Polsce lat 50-60 nabywać jedynie za pomocą lektur. Autobiograficzna opowieść Grynberga ukazuje stosunkowo wąski wycinek ówczesnej rzeczywistości, spostrzegany w dodatku z perspektywy człowieka podwójnie nieprzeciętnego: po pierwsze, artysty, po drugie, przedstawiciela mniejszości narodowej, będącej od niepamiętnych czasów obiektem niewybrednych żartów, ostracyzmu środowiskowego czy nawet jawnej dyskryminacji i prześladowań. Toteż obraz wyłaniający się z gęstwiny faktów i szczegółów nie jest w żadnej mierze pochlebny. Dla artysty najważniejsza jest wolność wyrazu, wolność rozpowszechniania swojej wizji świata – a tej w latach wczesnego PRL-u było nader niewiele.
Dla człowieka o rzucających się w oczy niesłowiańskich rysach, mówiącego z odmiennym akcentem, wyznającego obcą religię najważniejsza jest tolerancja i akceptacja – a tej brakowało nam w II RP, brakowało w PRL-u, zaś czy dziś jest inaczej, można się przekonać, studiując np. komentarze Internautów do dowolnej książki napisanej przez autora semickiego pochodzenia. Toteż Grynberg, przez dłuższy czas opierający się pokusie emigracji, powracający z kolejnych zagranicznych wojaży w myśl hasła : „bo mam tam moją literaturę, mój teatr, narzeczoną, i ktoś przecież musi zostać”, w końcu zdecydował się dołączyć do potężnej rzeszy krewnych i znajomych, szukających szczęścia na obczyźnie.
Jak wyglądało owo szczęście w niezliczonych mutacjach, uwarunkowanych czasem tylko zbiegiem okoliczności, czasem szczególnymi cechami osobowości poszukującego, dowiadujemy się z dłuższych historyjek lub króciutkich, jedno-dwuzdaniowych wzmianek, składających się na zasadniczą część opowieści. Z jednej strony dostatnia stabilizacja Miłosza, Mrożka, Warsa (z których dwaj pierwsi wyemigrowali z powodów wyłącznie politycznych) i niewykształconych krajanów autora, własną przedsiębiorczością i wytężoną pracą dorabiających się fabryczek, sklepów i kamienic – z drugiej poszarpane, chaotyczne życie i tragiczny koniec kariery Hłaski czy Komedy...
Swoje własne przeżycia relacjonuje autor tonem niemal wypranym z emocji, językiem oszczędnym, miejscami wręcz kanciastym i szorstkim – nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że uchodźstwo było i pozostało dlań ciężkim doświadczeniem, że w blisko 40 lat od bolesnej decyzji o rozstaniu z ojczyzną nadal tkwi w nim gorzki żal do kraju, którego mieszkańcy „woleli przegrać niż posłuchać Żyda”. Jakże wymowną alegorią emigranckiej doli jest okładkowa ilustracja pędzla Mirosława Grynia: toporna waliza z rączką z drutu kolczastego, a wokół naga płaszczyzna – to ból i pustka, pustka nawet wtedy, gdy waliza wypchana jest rozlicznymi dobrami materialnymi...
Nuta przewodnia opowieści cokolwiek przygłusza, lecz nie zaciera całkowicie innych ciekawych wątków : krótkiej historii Żydów europejskich, wplecionej między wiersze relacji z pierwszej podróży autora po Europie, czy też obserwacji socjologicznych, dotyczących zwyczajów i mentalności lokalnych populacji, poznawanych przezeń w trakcie kolejnych wojaży. Nawet nie przepadając szczególnie za twórczością tego akurat pisarza, warto po Uchodźców sięgnąć z powodów ściśle poznawczych: wszak opisywane tu wydarzenia, to - podobnie jak we wcześniejszych jego utworach (Memorbuch, Żydowska wojna) – kawałek naszej historii; kawałek, o którym może nie wszyscy chcemy, ale wszyscy powinniśmy pamiętać...