W szpitalu uchodziło z niego życie. "To pewnie grypa, trzeba nawodnić"
Timothy Snyder, znany i szanowny profesor Uniwersytetu Yale, był sprawnym 50-latkiem, gdy nagle zaczął potwornie cierpieć. Pojawiło się ciągłe zmęczenie, ból, niezdolność chodzenia – Snyder był w rozsypce, a co gorsza, nie mógł liczyć na odpowiednią pomoc medyczną. "Opieka zdrowotna jest prawem człowieka" – pisze w swojej książce i udowadnia, że egzekwowanie tego prawa bywa potwornie trudne.
Władający biegle językiem polskim Timothy Snyder jest jednym z najbardziej znanych specjalistów od historii Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. Jego książki (m.in. "Droga do niewolności", "Czerwony książę", "O tyranii") to bestsellery tłumaczone na kilkadziesiąt języków. Najnowsza książka pt. "Amerykańska choroba" jest z nich wszystkich najbardziej osobista. To nie tylko rozmyślania o współczesnym świecie i amerykańskim społeczeństwie, ale przede wszystkim intymna opowieść o chorobie, która doprowadziła go na granicę życia i śmierci.
Dzięki uprzejmości wyd. Znak Horyzont publikujemy fragment książki Timothy'ego Snydera "Amerykańska choroba", która ukaże się 13 stycznia.
Opieka zdrowotna jest prawem człowieka
W chwili zachorowania byłem w Niemczech. Późnym wieczorem 3 grudnia w Monachium przyjęto mnie do szpitala z bólem brzucha, po czym wypisano następnego dnia rano. 15 grudnia w Connecticut przyjęto mnie do szpitala na wycięcie wyrostka robaczkowego i wypisano po niecałej dobie. 23 grudnia na Florydzie, gdzie spędzaliśmy urlop, przyjęto mnie do szpitala z mrowieniem i drętwieniem dłoni oraz stóp, ale wypisano następnego dnia. Potem poczułem się gorzej – doszedł ból głowy, a zmęczenie narastało.
27 grudnia postanowiliśmy wrócić do New Haven. Nie byłem zadowolony z leczenia na Florydzie i chciałem być w domu. Podjąć odpowiednie decyzje i zająć się wszystkim musiała jednak moja żona Marci. Rano 28 grudnia spakowała wszystko i przygotowała dwójkę naszych dzieci do wyjazdu. Ja byłem jedynie ciężarem. Po umyciu zębów i założeniu każdego elementu garderoby musiałem się kłaść, żeby odpocząć. Do celu dotarliśmy też dzięki Marci, która załatwiła wózki inwalidzkie na lotniskach.
Na lotnisku w Fort Myers siedziałem na wózku, a dzieci przysiadły obok na krawężniku, podczas gdy żona zwracała wypożyczony samochód. Tak później wspominała naszą podróż: "Podczas lotu uchodziło z ciebie życie". Na lotnisku w Hartford zawiozła mnie z samolotu prosto do samochodu naszej przyjaciółki, a potem wróciła z dziećmi, żeby odebrać bagaże. Przyjaciółka, która nie wiedziała, co się dzieje, spojrzała na mnie na wózku, zapytała po polsku: "Co oni zrobili?", po czym wciągnęła mnie na przednie siedzenie. Kiedy ona pędziła do New Haven, ja maksymalnie odchyliłem oparcie do tyłu, bo w tej pozycji mniej bolała mnie głowa.
Na miejscu z trudem udało się wywalczyć przyjęcie na oddział ratunkowy. Potrzebowałem wózka, aby dostać się z parkingu do przedsionka oddziału. Czekała tam na mnie kolejna przyjaciółka, lekarka. Chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, w mojej wątrobie tkwiło potężne ognisko zakażenia, które zatruwało mój krwiobieg. Znalazłem się w stanie zwanym sepsą; śmierć była blisko. Pielęgniarki nadzorujące wejście na oddział nie potraktowały mnie poważnie – może dlatego, że nie narzekałem, a może dlatego, że towarzysząca mi przyjaciółka lekarka była czarna . Wcześniej zadzwoniła na oddział, by powiedzieć, że potrzebuję natychmiast leczenia. Nie przyniosło to żadnego skutku.
Po prawie godzinie spędzonej z głową na stole w przedsionku oddziału ratunkowego w końcu wpuszczono mnie do środka. Niewiele się tam działo, więc miałem czas zastanowić się nad tym, co widzę, niepewnie powłócząc nogami w drodze z przedsionka do łóżka na oddziale. Odwiedziłem wiele oddziałów ratunkowych w sześciu krajach, więc mam pewne porównanie. Jak większość takich amerykańskich instytucji, oddział był przepełniony, łóżka stały na korytarzach. Sześć dni wcześniej na Florydzie stłoczenie było jeszcze większe. W New Haven tej nocy czułem się szczęśliwy, że udało mi się zyskać trochę własnej przestrzeni: nie był to pokój, ale rodzaj wnęki oddzielonej żółtą zasłoną od dziesiątek innych łóżek stojących na zewnątrz.
Po pewnym czasie zasłona zaczęła mnie jednak niepokoić. Na oddziale ratunkowym uzyskanie pomocy wymaga ustalenia, kto jest personelem, i zwrócenia na siebie czyjejś uwagi. Zza tkaniny nie widziałem przechodzących ludzi, więc trudno mi było rozszyfrować kolory fartuchów bądź dostrzec plakietki z imionami i poprosić o pomoc. Pierwsza lekarka, która odsunęła zasłonę, stwierdziła, że jestem zmęczony, a może mam grypę, i trzeba mnie nawodnić. Moja zaniepokojona przyjaciółka próbowała sugerować, że mój stan jest poważniejszy. "Startował w zawodach biegowych – powiedziała. – A teraz nie potrafi wstać". Oznajmiła też rezydentce, że to moja druga wizyta na oddziale ratunkowym w ciągu kilku dni, więc niezbędna jest szczególna uwaga.
Rezydentka oddaliła się nieprzekonana, zostawiając zasłonę częściowo odsuniętą. Wtedy zobaczyłem, jak przechodzą dwie pielęgniarki, które przyjmowały mnie na oddział, i usłyszałem, co mówią. "Kim ona była?". "Mówiła, że lekarką". Śmiały się, rozmawiając o mojej przyjaciółce. Wtedy nie mogłem tego zapisać, ale uczyniłem to później: tamtej nocy rasizm pogorszył moje szanse na przeżycie, tak jak pogarsza szanse innych w każdym momencie ich życia.
W New Haven, podobnie jak w innych częściach kraju, oddziały ratunkowe są wieczorem pełne starszych alkoholików i młodych, których pchnięto nożem lub postrzelono. Sobotnie wieczory w New Haven są ciężkim czasem dla lekarzy, pielęgniarek i pacjentów. To była właśnie ta pora. Starając się powstrzymać dreszcze, podciągnąłem pościel i przypomniałem sobie inny sobotni wieczór na tym samym oddziale – scenę, która rozegrała się w sąsiedniej wnęce.
Zobacz też: Afera szczepionkowa – złota "osiemnastka"
Rozluźnili się dopiero w karetce, do której zabrali żonę; powiedzieli, że nasz syn jest uroczym chłopcem. Zaczekałem w domu z synem na przyjaciół, którzy zabrali go na noc, po czym dołączyłem do żony na oddziale ratunkowym. Na specjalistę czekaliśmy kilka godzin, ponoć dlatego, że chirurdzy plastyczni wzdragają się przed przyjściem na oddział w sobotni wieczór. Lekarz z ulgą stwierdził, że palce nie zostały odcięte, czego spodziewał się w tym miejscu i o tej porze. Wychodząc już z budynku, zdaliśmy sobie sprawę, że szal żony został na poręczy łóżka. Pobiegłem z powrotem, ale na poręczy zobaczyłem już tylko kajdanki spinające ją z nadgarstkiem mężczyzny, którego przywieziono z poważniejszą raną od noża. Szal owinięty był wokół jego szyi. Postanowiłem spisać go na straty.
Wczesnym rankiem 29 grudnia, powoli umierając we wnęce na oddziale ratunkowym, miałem mnóstwo czasu na wspomnienia. Badano mnie niespiesznie pod kątem grypy, tego i owego, ale bez szczególnych rezultatów. Dwa tygodnie wcześniej w tym samym szpitalu wycinano mi wyrostek robaczkowy, lecz nikt na oddziale ratunkowym nie spieszył się z zajrzeniem do mojej elektronicznej kartoteki. Przywiozłem też ze sobą teczkę z wydrukami oraz płytą CD ze szpitala na Florydzie i zachowałem na tyle przytomności umysłu, by zaoferować ją lekarzom. Nie byli zainteresowani. "Tu robimy rzeczy po swojemu" – powiedziała rezydentka. Miałem wrażenie, że lekarze i pielęgniarki nie są w stanie dokończyć zdania, nie wspominając już o spojrzeniu na historię mojego przypadku.
(…)
Odpływałem. Po trzech godzinach leżenia we wnęce moja gorączka wzrosła do 40 stopni. Z kolei ciśnienie krwi wciąż spadało: 90/50, 80/40, 75/30, 70/30. Zawisłem między życiem a śmiercią. Sepsa zabija, a mojej nikt nie leczył.
(…)
We wczesnych godzinach porannych 29 grudnia o moje ciało nie dbano należycie. Płyny nieco podniosły mi ciśnienie krwi, ale nie wdrożono żadnego konkretnego leczenia. Lekarze oraz pielęgniarki byli w stanie spędzić ze mną najwyżej kilka sekund i rzadko nawiązywali ze mną kontakt wzrokowy. Wykonywali badania krwi, zapominali o wynikach, przekazywali je z błędami, dokądś uciekali . Nieustanne roztargnienie lekarzy i pielęgniarek jest jednym z objawów naszej choroby. Każdy pacjent ma swoją historię, ale nikt jej nie śledzi.
Dwa tygodnie wcześniej, wycinając mi wyrostek robaczkowy, inni lekarze zauważyli zmianę w wątrobie, ale nie leczyli jej ani nie obejrzeli jeszcze raz, nie zlecili kolejnego badania, a nawet nie wspomnieli o niej w dokumentacji. Wypisano mnie dzień po operacji, czyli 16 grudnia, z niewystarczającą ilością antybiotyków i bez informacji o tej drugiej infekcji. Gdy 23 grudnia na Florydzie przyjęto mnie do szpitala z mrowiącymi i drętwiejącymi kończynami, nie wiedziałem, że powinienem wspomnieć lekarzom o wątrobie. I stamtąd ponownie wypisano mnie po jednym dniu.
Na oddziale ratunkowym w New Haven 29 grudnia wszyscy zaprzeczyli, że mój stan może mieć związek z wyrostkiem robaczkowym lub niedawną operacją. Tamtejszym lekarzom wydawało się nie do pomyślenia, aby ich koledzy ze szpitala mogli zrobić coś źle. Ten rodzaj myślenia klanowego to podstawowy błąd, ale będąc w stresie, wszyscy popełniamy takie błędy.
Lekarze w New Haven sądzili natomiast, że coś mogło pójść źle na Florydzie. Gdy się okazało, że niewątpliwie mam infekcję bakteryjną, podejrzewali zapalenie opon mózgowych wskutek wykonanego tam nakłucia lędźwiowego. W związku z tym w New Haven wykonano drugie nakłucie lędźwiowe, ale lekarze byli rozkojarzeni nawet w chwili, gdy wkłuwali mi się w plecy w poszukiwaniu płynu rdzeniowego. Rezydentka popełniła oczywisty błąd, próbując się dostać do mojego kręgosłupa przez ranę po poprzednim nakłuciu, czyli przez domniemane ognisko zakażenia. Lekarz prowadzący musiał jej polecić, żeby wyciągnęła igłę z powrotem. Ludzie radzą sobie niemal z każdym zadaniem o wiele gorzej, gdy w pobliżu jest telefon komórkowy, a telefony obojga cały czas były włączone4. Byłem wprawdzie pochylony nad łóżkiem twarzą do ściany, ale wiem to, gdyż podczas zabiegu trzy razy rozlegało się dzwonienie. Najlepiej pamiętam pierwszy raz – po ponownym wkłuciu długiej igły w mój rdzeń kręgowy w innym punkcie rezydentka podskoczyła w reakcji na dzwonek. Starałem się nie poruszyć, zgięty nad poręczą łóżka.
Moje ciało było skazane na ciągłe roztargnienie lekarzy. Moja przyjaciółka zadzwoniła do chirurżki, która wycinała mi wyrostek robaczkowy; ta nie pamiętała, co znaleziono na wątrobie i ani wtedy, ani później nie wspomniała, że wzmianka o tym trafiła do dokumentacji medycznej. Gdyby lekarz prowadzący oraz rezydentka na oddziale ratunkowym nie byli rozproszeni, mogliby poświęcić chwilę na przeczytanie opisu poprzedniej operacji, dostrzec problem z wątrobą i oszczędzić mi drugiego nakłucia lędźwiowego.
Gdyby byli w stanie porozmawiać ze mną nieco dłużej, mógłbym im pokazać dokumentację z Florydy, w której odnotowano podwyższony poziom enzymów wątrobowych, co stanowiło ważną wskazówkę. Zakreśliłem nawet te wyniki na papierze, ale nie udało mi się skłonić nikogo, aby zwrócił na nie uwagę. Gdyby dwójka lekarzy wyciszyła telefony komórkowe przed nakłuciem lędźwiowym, mogliby przeprowadzić zabieg, który uważali za stosowny, nie potrząsając igłą wewnątrz mojego kręgosłupa. Pech nie wyjaśnia wszystkiego tego, co się stało. To, że lekarze są udręczeni i popełniają błędy, leży w naturze naszego systemu.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Amerykańska choroba" Timothy'ego Snydera, która ukaże się 13 stycznia nakładem wyd. Znak Horyzont.