Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:57

W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu

W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i BoguŹródło: Inne
d10v00v
d10v00v

Protokoły Anny Halman (moralitet bez morału)

Chciałem o tej sprawie napisać od razu. Ale nie napisałem. Nie mogłem, nie byłem w stanie. I tylko kilka razy mówiłem o tym publicznie – w radiu, podczas jakichś wykładów. Z twardą świadomością, której nic nie było w stanie podważyć, że 21 października 2006 roku dopełniło się rytualne zabójstwo molestowanej przez kolegów czternastolatki z gdańskiego gimnazjum, znanej wówczas jako Ania H. I przy tym przekonaniu pozostaję także dzisiaj, latem 2008 roku, kiedy echa tamtej sprawy przycichły. Przycichły tak bardzo, że – zdawałoby się – dzielą nas od niej całe lata świetlne.

Owa straszna dzisiejsza cisza nad grobem Ani H. – Anny Halman (21 czerwca 1992–21 października 2006) – demaskuje, obnaża prawdę, skrzętnie i faryzejsko skrywaną, prawdę o mechanizmie zabójstwa. O odpowiedzialności i winie. I, przede wszystkim, grzebiąc wszystko w ohydnej studni niepamięci, ma uwolnić od zmagań z rzeczywistymi trybami zła, z jego mentalnymi i moralnymi podstawami. Wystarczy tylko zwrócić uwagę, że jest ona równie powszechna i konsekwentna, jak powszechny i konsekwentny był jazgot (mediów i władzy, „ludzi z ulicy” i „autorytetów”) tuż po śmierci dziewczyny. I zapytać, skąd ta zadziwiająca symetria zjawisk – tamtej wrzawy i teraźniejszej ciszy? Skąd tak idealne odwrócenie? Skąd tak nagłe przejście od niebotycznego wrzasku do wołającego o grom z jasnego nieba milczenia?

Odpowiedź narzuca mi się natychmiast: źródłem jednego i drugiego jest wciąż to samo jednorodne i pospólne zjawisko – maskarada etyczna, próbująca ukryć zbiorowe wspólnictwo w zbrodni i, co więcej, dopuścić możliwość kolejnych podobnych aktów przemocy – jako szczególnych momentów „oczyszczenia” zbiorowości, wychodzenia z takiego lub innego kryzysu.

Mówię to brutalnie, bez osłonek. Nie chodzi bowiem jedynie o kilku rozwydrzonych wyrostków, bezpośrednich sprawców gwałtu (w różnych tego słowa znaczeniach) i, ostatecznie, śmierci. Chodzi o ich poczucie bezkarności – „przed” i „po”. Nie wyrasta ono przecież wyłącznie z rojeń ich chorych mózgów. Nie są one wcale bytami autonomicznymi, lecz bękartami tej skandalicznej mentalności, jaka bezkarnie, korzystając z przywilejów wolności i demokracji, rozhulała się dzisiaj po Polsce. I nęka je choroba socjalna właściwa nie tylko rodzinom tych łobuzów, nie tylko znacznej części mieszkańców Kiełpina Górnego, skąd pochodzą, czy też wielu uczniom i nauczycielom gdańskiego gimnazjum numer 2. To choroba poważnych odłamów społeczeństwa polskiego, może nawet tej niby to „milczącej większości”, którą radykalni publicyści różnych czasów słusznie nazywają „Polactwem” i której nic poza własnym tyłkiem nie interesuje.

d10v00v

Wyraża się ona – jak pisał przed kilkudziesięciu laty Erich Fromm, rozważając skłonność „przeciętnego” Niemca do autorytaryzmu – w negatywnej „wolności od”, przede wszystkim w wolności od bycia odpowiedzialnym, czyli, w istocie, w „ucieczce od wolności”, w zachowaniu bezradnym wobec własnego losu i przesyconym sadomasochistyczną tęsknotą za prostacką, brutalną siłą. Siłą, która – z jednej strony – „weźmie za łeb” krnąbrne jednostki i grupy i „zrobi z nimi porządek”, z drugiej zaś – przemieni cherlaków w „rasę panów”. Nie trzeba dodawać, że w obrębie tych pragnień pokorna, niewolnicza gotowość do „brania w dupę” i uginania karku przed silniejszym zbiega się ze skłonnością do zadawania gwałtu.

W dzisiejszej Polsce taką wiarę podziela chmara ludzi, którą zwykłem nazywać „społeczeństwem niepartycypacji”. Łatwo obliczyć, że jest to stado niemałe – od czterdziestu do (w porywach) sześćdziesięciu procent tak zwanej populacji. Rozmaite dane potwierdzają taką liczebność – przede wszystkim wybory do parlamentu, od których zwykła uchylać się taka właśnie zbiorowość (bo „wszyscy politycy to kłamcy i złodzieje”). Ale mówią o tym i inne liczby: to zatem ci (latem 2008 roku, kiedy piszę te słowa, jest to akurat 52 procent), którzy niezależnie od sytuacji będą twierdzili, że sprawy w Polsce „idą w złym kierunku”. I ci, co utrzymują, że państwo powinno się nimi opiekować, bo sami sobie nie radzą i „żyją w nędzy” (gdyby im uwierzyć, jak wynika z badań ankietowych, po polskich drogach jeździłoby zaledwie siedem milionów prywatnych samochodów, a jeździ przecież piętnaście; gdyby im uwierzyć, upijalibyśmy się jedynie za 2,8 miliarda złotych, a upijamy się za sumy wielokrotnie wyższe). To zarazem ci, którzy nie
czytają nigdy żadnych książek ani gazet (jakoby dlatego, że ich na nie nie stać) i nie rozumieją najprostszych treści telewizyjnego dziennika.

Nie mówię tutaj oczywiście o rzeczywistej i dramatycznej biedzie, lecz o gromadnej fikcji, jaką zwykły karmić się miliony ludzi żyjących całkiem nieźle i bez większego trudu, za to – jak bodajże powiadał kanclerz Erhard – „z ręką w kieszeni sąsiada”. I z pragnieniem zanurzenia tej ręki jeszcze głębiej. Gdyby nie to, że muszę z nimi dzielić los pod tą samą spłowiałą szmatą nieba, mógłbym naturalnie powiedzieć: „A niech ich diabeł – i statystyka!” Ale nie mogę: wszak koczując w kręgu mojego życia – niczym dzicy, heretyccy Longobardowie na przedpolach starego Rzymu1 – żrą i broją. I czyniąc zło, które nas wszystkich dotyka, przemieniają katów w ofiary i domagają się nie tylko bezkarności, ale i nagrody […].

Nie, nie wzywam tu do brutalnych represji, które mogłyby rzeczywiście przemienić oprawców w ofiary, tylko – a w tym wypadku daje się to uczynić – do prostego, jasnego, bez dwuznaczności, oddzielenia zimnym ostrzem rozumu dobra od zła, odróżnienia zboża od kąkolu.

d10v00v

Tymczasem wielu – w katolickim było nie było kraju – ma nadzieję, że do przybycia eschatologicznego żniwiarza z przypowieści (Mt 13,24–29) bardzo daleko albo że wcale on nie przyjdzie…

Weźmy jednak czasy ostateczne w ejdetyczny nawias i powróćmy do bardziej przaśnych materii.

Czyli do pytania o mechanizmy.

O ukryte i jawne tryby zdarzeń, jakie pochłonęły Annę Halman.

Odsłoniły je już w wielu miejscach, nie lękając się spotkania z brudem serc i umysłów, rozmaite relacje prasowe oraz kazanie arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego, ówczesnego metropolity gdańskiego, a także trzeźwe, zdecydowane wypowiedzi ówczesnej Rzecznik Praw Dziecka, pani minister Ewy Sowińskiej (która tym razem nie mówiła, o dziwo, od rzeczy i nie rozwodziła się nad związkiem różowego koloru w „kreskówkach” z orientacją seksualną młodzieży):
Rzecznik Praw Dziecka Ewa Sowińska ma wątpliwości, czy uda się zresocjalizować pięciu gdańskich gimnazjalistów podejrzanych o molestowanie 14-letniej Ani. W jej ocenie winna jest nie tylko szkoła, ale również sposób wychowania przez rodziców. Rzeczniczka twierdzi, że wypowiedzi rodziców pięciu uczniów z gdańskiego gimnazjum bulwersowały opinię publiczną przez wiele tygodni. Wprawdzie były reakcją na 3-miesięczne osadzenie ich synów w schroniskach dla nieletnich, ale przecież powinny być przede wszystkim reakcją na śmierć Ani i nieodwracalny dramat jej rodziców. „Od dawna oceniałam, że poza zaniedbaniami w szkole istniały zasadnicze zaniedbania w rodzinach. To przecież na rodzicach spoczywa obowiązek troski i odpowiedzialności za dziecko, miłości rozsądnej i czasami wymagającej, a nade wszystko wychowanie we wrażliwości na innych ludzi” – twierdzi RPD. W jej ocenie, ojciec jednego z chłopców dość mocno pogubił się moralnie, gdy mówił przed kamerami, że „nic się nie stało”. „Dopiero 26 stycznia, po decyzji
sądu o zwolnieniu ze schroniska do domu czterech z pięciu chłopców, reakcja rodziców Łukasza była przemyślana, stosowna i świadczy o głębszej refleksji. Odczuli, że może źle wychowali syna i popełnili błędy. Teraz są sami, bo on pozostał w schronisku dla nieletnich” – zaznaczyła Sowińska. Według niej pozostali czterej chłopcy nie byli lepiej wychowywani w swoich rodzinach. Rzeczniczka wysnuwa taki wniosek na podstawie zachowania rodziców, ich bagatelizowania zdarzeń, prób usprawiedliwiania czynów, pomijania „finału” sprawy oraz dość prymitywnych wypowiedzi, także zresztą niektórych obrońców. „Wobec powyższego mam uzasadnione wątpliwości co do możliwości resocjalizacji tych chłopców. Obym się myliła” – napisała Sowińska.
Wszystkie te jednak – słuszne w moim przekonaniu – oceny dotyczyły najczęściej pewnego klimatu moralnego, a także wadliwości wychowania i systemu edukacyjnego. I w jakiejś mierze należały do sfery spraw oczywistych, które wszakże (co uczyniono) należało nazwać głośno po imieniu.

d10v00v

Przy głębszym rozpoznaniu nie tylko mnie narzuca się natomiast pojęcie „kozła ofiarnego”, który pojawia się – jak powiada wielokrotnie i na rozmaite sposoby René Girard – w sytuacji „kryzysu odróżnicowania”, czyli w stanie zamętu, chaosu, niepewności, w chwili, gdy wszystkie fundamentalne wartości, wzory, normy i role uległy swoistemu „rozproszkowaniu”, swoistej destrukcji. Zdaniem Girarda, podstawowym mechanizmem „wynalezionym” przez ludzkość u jej zarania i leżącym u podstaw wszelkich społeczności i kultur, który prowadzi do wyjścia z owego kryzysu oraz odbudowy (albo skonstruowania na nowo) systemu wartości, norm i ról, jest właśnie wyznaczanie oraz zabijanie (symboliczne lub dosłowne) kozła ofiarnego. Kozła, którym w istocie może stać się każdy – niczym uwolniony od alegorii i wydany „nagiemu życiu” everyman ze średniowiecznych moralitetów – choć pewni ludzie, z racji swojej społecznej „niższości” (na przykład obcy w wierze, kulturze, języku, dzieci i kobiety, sieroty i kalecy, ubodzy i bezdomni,
oszpeceni i owdowiali) albo „wyższości” (na przykład politycy, „jajogłowi”, zamożni, urodziwi), lepiej „nadają się” do tej roli. I da się o nich po prostu powiedzieć: „Są ludzie, którzy rodzą się po to, żeby płacić za cudze winy”.

Anna Halman podwójnie spełniała te wymogi, mieszcząc się i w kręgu kulturowej „niższości”, i w sferze „wyższości”.

Po pierwsze zatem, była dziewczynką, z wszystkimi znamionami dopiero rodzącej się kobiecości, w świecie zdominowanym przez mężczyzn – i to mężczyzn doznających degradacji i wychowanych w dyskursie przemocy: i jako „ojcowie rodzin”, i jako ich synowie, niepełnoletni przecież, podporządkowani dorosłym (więc wyrywający się dziko ku urojonej, fantomatycznej „męskości”). W świecie, w którym „kalką” czy „odzwierciedleniem” brudnych męskich urojeń są stereotypy, równie fałszywe i widmowe, kobiecej „czystości”, kobiecej „niewinności”:
[Anonimowa mieszkanka Gdańska]: Cała wieś, z której pochodzi Ania, mówi jednym głosem: „Winni są nauczyciele”. Dlaczego? To jest bardzo proste. Większość tych dzieci bardzo źle się uczy. Teraz jest okazja zemścić się na nauczycielce, która stawia jedynki. Przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę. Poza tym, to są Kaszubi. A ci, w obliczu wroga hardzieją i stają twardo w jednym szeregu! Druga część osiedla mówi inaczej. Winni są rodzice chłopaków, a raczej ich ojcowie. Bo to jest tak. Kobiety ze wsi pracują jako opiekunki i panie do sprzątania. Ciężko pracują, a tymczasem ich mężowie piją, piją i piją. Dzieciaki i młodzież mają fatalne wzorce. Większość zarejestrowana jest jako bezrobotni, nie przyjmują ofert pracy, czasami coś dorobią i tak życie się toczy! Koszmar! Muszę powiedzieć, że kobiety więcej korzystają z cywilizacji, która je otacza. Niby chcą kształcić dzieci, niby widzą, że to się opłaca, ale teraz wszyscy się zjednoczyli w walce z wrogiem – nauczycielami. Najstraszniejsze jest to, że gwałt, jaki
zadali Ani jej koledzy z klasy (a wśród nich jej kuzyn) dla rodziców chłopaków jest tylko zwykłym wygłupem szkolnym, żartem. Zwłaszcza ich bracia (starsi) i ojcowie reagowali agresją, wykrzykując, że nic się nie stało, a ich własne (malutkie i biedniutkie) dzieci potraktowano jak kryminalistów, bo gimnazjaliści już do domów nie powrócili.
– Policja chyba nie ma co robić! Niech się zajmie tymi, co narkotyki w szkole sprzedają! – wykrzykiwali.
Tylko jedna mama rozpłakała się z żalu, wstydu i bezsilności.
[…]

d10v00v

Po drugie, jak można było często przeczytać czy usłyszeć i w lokalnym środowisku, i w mediach, jednoznacznie uchodziła za wyróżnioną „w górę” z racji swej urody czy też wyglądu. Była to więc – zdaniem dziennikarzy gdańskich – „ładna, miła, pogodna uczennica II klasy gimnazjum”, „śliczna, drobna blondynka”. […] Na dodatek – by trzymać się kategorii René Girarda – dramat rozegrał się w typowej dla „kryzysu odróżnicowania” scenerii społecznej i kulturowej:
„Dwójka” to betonowy, trzypiętrowy blok. Do ścisłego centrum Gdańska pięć minut piechotą. Przed szkołą płot z zielonej siatki, zakurzone boisko, wyszczerbione schody, w środku szare, pamiętające PRL korytarze. W klasach 20–30 dzieci. W sumie 600.
– By prawidłowo kontrolować rozwój uczniów w szkole, nie powinno być ich więcej niż 400 – mówi psycholożka [Wisanna] Szymańska [konsultant ośrodka kształcenia nauczycieli z Trójmiasta – Z.M.]. – Kiedy jest pół tysiąca, nauczyciele tracą kontakt z dziećmi, często mają nawet problemy z ich rozpoznawaniem, nie mówiąc już o jakimkolwiek procesie wychowawczym. Młodzież jest anonimowa w takim tłumie. A anonimowość rodzi poczucie bezkarności. Uaktywniają się jednostki agresywne. Dzieci wrażliwe, gdy znajdą się w mniejszości, zaczynają się zachowywać podobnie, by po prostu przetrwać. Agresja staje się normą.
[…]
No więc niech będzie tak: „Wszyscy przeciwko jednemu, Bóg przeciwko wszystkim” (Werner Herzog). Skoro bowiem nawet religia – w tym ponoć katolickim środowisku – nie jest, jak chciał Karol Marks, „sercem nieczułego świata”, „duszą bezdusznych stosunków”…
I dlatego mówię tutaj właśnie o mordzie rytualnym – nie o przypadkowym, pozbawionym logiki i oderwanym incydencie czy, tym bardziej, akcie samobójczej, bezrozumnej autodestrukcji.
Proste odniesienie do najbardziej znanej z ofiar takiego mordu – do ofiary absolutnie niewinnej i, tym samym, w „modelowy” wręcz sposób ujawniającej jego upiorną mechanikę – czyli do Jezusa z Nazaretu – potwierdza to moje mocne przekonanie.
Trzeba zatem zauważyć, że przynajmniej w trzech „węzłowych” momentach sekwencja zdarzeń jest tu całkowicie identyczna. Chodzi więc – po pierwsze – o naigrawanie, o biczowanie słowem; po drugie – o obnażenie, o „odarcie z szat”; po trzecie – o śmierć przez powieszenie (w końcu krzyż jest rodzajem szubienicy, na której umiera się „haniebnie” przez uduszenie).
Tak: płanetnikami mogą być gimnazjalne podrostki o brudnych umysłach i niedomytych rękach, ale ostatecznie, poza zaburzonym porządkiem moralnym społeczności, wyjście sobie naprzeciw obu ofiar, Człowieka z Nazaretu i Dziewczyny, jak wiedział poeta, musi się zawsze dokonać:
I nie było nikogo, kto by jej nie zabił. I nie było nikogo, kto by nie był dumny, Że ją przeżył, gdy poszła wraz z hańbą do trumny.

Monsù Desiderio, architekt snów i Apokalipsy

Który to świat, czy ten? Nie w takt,
Niespodziewane
targnięcia wiatru szarpią rozespanym niebem.
Co mam powiedzieć, wie, że będzie powiedziane.
(Stanisław Barańczak, Co mam powiedzieć)

Wiedza o wielkich artystach, których zewsząd ogarnia tajemnica, spada najczęściej na ciebie nagle – niczym ptak z nieba rażony śmiercią albo blaskiem słońca. Nawet dobrze nie wiesz, jak to się dzieje. Skąd to przychodzi. Czytasz choćby po nocy Houellebecqua, jego książkę o Lovecrafcie, a tam, ot, drobna jakaś wzmianka, kilka słów bez znaczenia… Lecz już rozumiesz, że to ważne i zobowiązujące, że natychmiast musisz porzucić lekturę i zacząć szukać. I wtedy spotykasz obrazy: jeden i drugi, i trzeci. Patrzysz na nie, trochę zresztą nieuważnie, w pośpiechu, ciekawy kolejnych widoków, kolejnych zaskoczeń, a potem ni stąd, ni zowąd – choćby zorany ciężkim dniem – nie możesz zasnąć aż do świtu. To spotkanie, pierwsze spotkanie (najzupełniej nie wiadomo, dlaczego tak) musi się odbyć nocą, właśnie nocą. Lecz najzupełniej jasne, dlaczego musi być ono samotne, bez świadków, dlaczego rozegrać się musi w intymności ciut podszytej patosem. No cóż – tanim patosem.

d10v00v

A później, gdy wciąż jeszcze starasz się zasnąć, niepokój – znów nie wiesz, czy to skrzydło, czy to kamień – wyrywa się z płytkiej doliny snu i prowadzi do stołu: aby – krztusząc się papierosem, popijając wystygłą, wieczorną jeszcze kawę, nie zwracając uwagi na koty, które właśnie się rozbudziły i domagają się karesów – popatrzeć na obrazy, aby skreślić, w słowach mocno banalnych, niemrawych, pierwsze zdania, jakie masz na ich temat.

Wiesz przy tym dobrze, że te słowa są niepochwytne, że nic a nic nie potrafią ująć z tego, co najbardziej istotne. Masz przecież męt w głowie, a wrażenia twoje są pospieszne i sentymentalne niczym pensjonarskie wiersze o miłości czy jesieni. Wstydzisz się ich, lecz jednak pragniesz pisać: jakby chcąc zatrzymać przy życiu – w cierpkim powietrzu nocy, w głębi myśli – to najważniejsze, jak ci się zdaje, ze spotkań z artystą, z zapomnianym dawnym mistrzem. I zarazem, jakby natychmiast, chcesz rozstrzygnąć, przynajmniej dla siebie i przynajmniej na chwilę, tajemnicę jego alchemii. Zwłaszcza wtedy, gdy czujesz, że w oślepiających cię, choć przecież mrocznych wizjach – jego dziełach – mieszka ten sam bolesny duch i ten sam odor metaphisicus, który przenikał i ożywiał również „czarny mózg” Piranesiego, tak sprawnie poddany, co pamiętasz, dobrze pamiętasz, lekcji anatomii w przenikliwym eseju Marguerite Yourcenar. I zwłaszcza wtedy zarazem, gdy rozpoznasz jakoś w tych obrazach, choć ich niebo jest nieludzkie i
posępne, ów ciemniejący o wieczorze żar Południa, który rozpoznałeś wcześniej u innego malarza tej samej lotaryńskiej nacji, zwabionego też na zawsze przez Italię, aby tu właśnie – nie gdzie indziej – malował swoje wielkie porty i widoki ze Świętą Rodziną w gorzkiej podróży do Egiptu. Podróży jednak, która za sprawą owego Claude’a Gellée, zwanego z racji pochodzenia Le Lorrain, miała swe krótkie ukojenia pod smukłymi drzewami Kampanii Rzymskiej, w jej łagodnym, ogarniętym przez dobre i wzniosłe światło pejzażu.

Monsù Desiderio, który zabrał ci sen, nie zna jednak takich ukojeń ani takiego światła. Nie obchodzi go też, choć pracuje najpierw wśród caravaggionistów, misteryjna, subtelna dialektyka przyrodzonej lux i nadzmysłowego lumen. Zna jedynie upadek, katastrofę, eksplozję, mękę. Zna strach, grozę i ból. Zna, jakby powiedział Kazimierz Chłędowski, „krwią zapisane miasta”. Zna mrok, jaki rodzi się i mieszka w najgorszych koszmarach, i przerażenie, jakie zstępuje wraz z zagładą. Zna surowość nieba i przytłaczający ciężar fantasmagorycznych i niebotycznych ruin, które piętrzą się nad ludzkim losem – jako bezlitośni świadkowie i zarazem dowody jego nędzy.

d10v00v

I zna jeszcze Boga.

Zna Boga? To już za wiele powiedziane, chyba za wiele. Jego Bóg przecież to Deus otiosus, to Deus absconditus zamknięty w swoich posępnych, ciężkich chmurach. Może nawet Bóg taki, jakiego w Księdze Koheleta rozpoznał Ryszard Przybylski (Ogrom zła i odrobina dobra): „Interesował go raczej człowiek jako oddzielny i poszczególny byt, nie przejawiał wszakże chęci do rozmowy, nawet przy pomocy mglistych symbolicznych znaków. Zależało mu jednak, aby człowiek poznał i respektował kodeks jego niewzruszonych praw. Ukryty w swoim Wszędzie i Nigdzie, nie pozwalał ludziom na jakąkolwiek bliskość, ani uczuciową, ani intelektualną. Nie pragnął miłości. Był par excellence nieczłowieczy i absolutnie niedostępny”. I dosadniej, bez żadnej konsolacyjnej nadziei: „Transcendentny Bóg Koheleta był ukrytą Siłą. Gorzej: ukrytą Mocą. Jeszcze gorzej: ukrytą Przemocą”.

No, ale któż to – doprawdy – ten Monsù Desiderio?

Ano to enigma, jedna z największych, manierystycznej i barokowej sztuki. I ktoś, w istocie, jako jedna osoba nieistniejący. A tym samym kłopot dla tych, nielicznych jeszcze bardzo, historyków malarstwa, którzy, poczynając od lat pięćdziesiątych XX stulecia, „odkryli”, zresztą za surrealistami i André Bretonem, jego szalone i niepokojące obrazy. A także problem dla badaczy religii, bo Monsù Desiderio to zupełnie niespodziana i zupełnie nieznana twarz katolickiej kontrreformy, to maska radykalnie różna od dobrze już oswojonych konterfektów, które można łatwo przypisać antyprotestanckim artystom „w służbie Trydentu”. To kontrreformacyjna symfonia grozy. Grozy, jaka słusznie należy się człowiekowi napiętnowanemu grzechem od poczęcia, skazanemu na zatracenie i niezasługującemu nigdy, choć niektórzy z nas przecież ją otrzymają, na łaskę. A zatem katolicyzm to szczególny, katolicyzm jansenistyczny avant la lettre, przejęty tym samym radykalnym duchem, który napędzał bezlitosne młyny predestynacji nie tylko i nie
tyle u Augustyna, co przede wszystkim – o zgrozo! – u „diabelskiego Kalwina”. Nie bez powodu tak jest: w końcu mamy do czynienia z kimś, kto przychodził z religijnego pogranicza, na którym od dawna ostro, w krwawych spazmach, zmagał się katolicyzm z kalwinizmem – i tym francuskim, hugenockim, i tym szwajcarskiej proweniencji.

d10v00v
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d10v00v