1999 był dziwnym rokiem, którego większą część Tamara Zwierzyńska–Matzke spędziła oddając się intensywnej pracy zawodowej. Głównie w szpitalu, mimo że nie była pielęgniarką, ale dziennikarką.. Pracowała jako asystentka reżysera na planie telenoweli dokumentalnej Szpital Dzieciątka Jezus. Stykała się codziennie z niewyobrażalnym dla niej wcześniej ogromem ludzkiej udręki, z niezawinionym cierpieniem oraz ze śmiercią.
Było to trudne zadanie, wymagające ogromnej odporności psychicznej, absorbujące myśli, nawet wtedy, gdy opuszczała szpital. Toteż z ulgą przyjęła wiadomość, że jej mąż, Sven, dostał się na staż w Parlamencie Europejskim i że we wrześniu wyjadą wspólnie do Brukseli. Na pięć miesięcy. Bardzo potrzebowała odpoczynku. Żadne znaki na niebie i ziemi nie zwiastowały nieszczęścia.
W stosunkowo jeszcze ciepły listopadowy dzień, kiedy Tamara wybierała się na zwiedzanie Brukseli straszliwy atak bólu zmusił ją do powrotu do domu. Wizyta u lekarza. Diagnoza: poronienie. Nieszczęście. Tamara i Sven pragnęli mieć czworo dzieci w okularach. Nieszczęścia jednak, jak wiadomo, chodzą parami.
Kolejne badanie wykazuje torbiel jajnika. Operacja. Cierpienie, strach. Nie tu jednak koniec nieszczęść. Tym razem, już wbrew ludowej mądrości, atakuje trzecie. Cicho, podstępnie, jak drapieżnik przyczajony do skoku. Przyczajony, ukryty w dzwonku telefonu:
„- Ma pani raka”. Początek prawdziwej gehenny.
Podziwiam odwagę Svena Matzke, który zdecydował się na publikację tak intymnych materiałów, jak pamiętnik żony z okresu choroby, własny pamiętnik, listy Tamary do rodziny i przyjaciół, jej e-maile. Podjął tę trudna decyzję, bo była ona zgodna z wolą jego żony, która chciała napisać książkę o swojej walce z chorobą, będącą źródłem nadziei dla innych chorych. Wtedy jeszcze sama miała nadzieję i wiarę, że wygra.
Po operacji i chemioterapii wszystko wskazywało na to, że w istocie pokonała raka. Okazało się, że to okrutna złuda. Nowotwór się odnowił i mimo że Tamara i tym razem się nie poddała, doznała porażki w walce o życie.
Czasami wołam w niebo..., choć ma formę zapisków, nie jest pozycją z serii lekkich łatwych i przyjemnych. To książka, obok której nie można przejść obojętnie, „przeczytać i zapomnieć” - jej lektura pozostaje głęboko w pamięci.
Nie nadaje się do czytania w autobusie, pod ławką szkolną, czy na plaży. Nie lubi zgiełku. Żąda od Czytelnika pełnego skupienia i zaangażowania. Najlepiej się z nią zaszyć w jakimś ustronnym, cichym zakamarku. Ustronnym także dlatego, że to wstrząsające świadectwo doskonałej samowiedzy kobiety, która powoli, nieubłaganie umiera, wyciska łzy z oczu. A przynajmniej wycisnęło je z moich, choć nie jestem bynajmniej sentymentalna i bardzo rzadko płaczę, czytając. Nie jest to, być może, arcydzieło stylu, ale z każdego zawartego w niej słowa przebija prawda.
Napoleon Bonaparte powiedział dawno temu: „Ciekawą byłaby książka, w której nie byłoby kłamstw”. Spodobałoby mu się dzieło państwa Matzke.