Gareth Jones leciał w lutym 1933 r. do Frankfurtu. "Jeśli ten samolot ulegnie awarii, wpłynie to na historię całej Europy" – zanotował młody walijski dziennikarz. Jego współpasażerami byli Joseph Goebbels i Adolf Hitler - "lider budzącego się najbardziej wybuchowego nacjonalizmu, jaki widział świat".
W latach 30. XX w. młody dziennikarz Gareth Jones odbył kilka samotnych podróży po komunistycznym imperium. Jako jeden z niewielu ludzi z Zachodu odkrył szokującą prawdę o sytuacji mieszkańców ZSRR. Rozmawiał z członkami aparatu państwowego, ale też ze zwykłymi ludźmi: robotnikami, chłopami. Po kilku latach zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Czy dlatego, że wyjawił prawdę?
Mirosław Wlekły opowiedział jego historię w książce, za którą dziękowała Agnieszka Holland. "Oddaje sprawiedliwość Garethowi Jonesowi, nieznanemu żołnierzowi prawdy, pokazuje aktualność jego historii, jest wspaniałym dopełnieniem naszego filmu" – mówiła reżyserka "Obywatela Jonesa" (w polskich kinach od 25 października).
Dzięki uprzejmości wyd. Znak publikujemy fragment książki "Gareth Jones. Człowiek, który wiedział za dużo" Mirosława Wlekłego, która ukaże się 14 października.
Prolog
"Jeśli ten samolot ulegnie awarii, wpłynie to na historię całej Europy" – notuje.
Siedzi przed nim dwóch mężczyzn. Wyglądają niepozornie i nikt by nie odgadł, kim się staną w przyszłości. Pierwszy wciąż śmieje się do rozpuku. Ma wąską iberyjską twarz z lekko spiczastym nosem, ciemne włosy starannie zaczesane do tyłu, brązowe oczy i bystre spojrzenie. Około metra sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. Nie przypomina swoich wysokich i postawnych blond rodaków. Ten niewielki człowieczek, obecnie trzydziestopięcioletni, w dzieciństwie przeszedł nieudaną operację prawej nogi i spartaczone leczenie stopy końsko-szpotawej bądź zapalenia szpiku. Dokładnie nie wiadomo.
Z powodu krótszej kończyny nosi metalową obręcz i specjalnie uszyte dla niego buty. Kuśtykanie tłumaczy raną z czasów Wielkiej Wojny. Jego tajemnicą jest, że nie wziął w niej udziału, bo zabronił mu lekarz. Nazywają go "panem doktorem" i jest drugim najbłyskotliwszym mówcą w kraju.
Orator numer jeden siedzi rząd przed doktorem i akurat studiuje mapy. Nie wygląda na kogoś, kogo ubóstwiają miliony rodaków. Fizjonomię ma zwyczajną, skórę bladą, twarz nieco spiętą, czarne włosy zaczesane na lewo. Dawno temu zgolił obfite, niemal kajzerowskie wąsy i zamienił je w drobny wąsik a la Charlie Chaplin, modny za sprawą Amerykanów przybywających do Europy. Na żywo wydaje się naturalny, wciąż się uśmiecha i nie pozuje na takiego twardziela, jak się go przedstawia. Chwilami, mimo skończonych czterdziestu kilku lat, przypomina młodego chłopaka – jak pół godziny wcześniej, gdy na lotnisku w Berlinie emocjonował się nowym mercedesem swojego kompana o iberyjskiej twarzy. Przywitał się z pozostałymi pasażerami. Uścisk dłoni miał stanowczy, ale duże, wybałuszone oczy wydawały się pozbawione emocji. Niewielkimi krokami szedł po zaśnieżonej płycie lotniska, cieszył się i machał zabawnie do ludzi. Kiedy przed wejściem na pokład ta mała postać w bezkształtnym czarnym kapeluszu i jasnym prochowcu typu mackintosh wyprostowała zwiotczałe prawe ramię, by pozdrowić gapiów, widok był raczej żenujący.
Słynnego "Richthofena", Junkersa Ju-52 – najszybszy i najmocniejszy, trzysilnikowy samolot produkowany w Niemczech, pilotuje roześmiany pulchny bohater pierwszej wojny światowej kapitan Baur. Maszyna przecina niebo ponad chmurami na wysokości niespełna dwóch tysięcy metrów z prędkością dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę.
Pierwszy orator kraju przegląda teraz humorystyczne strony "Berliner Illustrirte Zeitung", pokazuje je siedzącemu za nim mężczyźnie o iberyjskim wyglądzie i obaj się śmieją. Ciepło, serdecznie, południowobawarsko.
Siedzący z tyłu po przekątnej Gareth Jones przez cały czas obserwuje ich obu. Równocześnie gawędzi z mężczyzną z fotela obok, jednym z pięciu ochroniarzy, potężnie zbudowanym i obdarzonym nadzwyczajnym poczuciem humoru – dla draki co rusz szarpiącym śpiącego sąsiada. Jonesowi ochroniarz proponuje: dwa jajka na twardo, czekoladę, jabłko i ciasteczka. Z kolei szef ochrony podaje mu wodę sodową i pije za jego zdrowie, po czym chwali się srebrną odznaką wręczoną po trzynastu latach chronienia pierwszego oratora. Wciąż się uśmiecha.
Cała piątka jest elitą krajowej armii, to najlepsi z najlepszych. Garethowi przychodzi do głowy, że ci mężczyźni nie są szorstkimi Prusakami, jak można by się po nich spodziewać. Przeciwnie: trudno wyobrazić sobie bardziej przyjazne osoby, a wrażenia tego nie osłabiają ich czarne uniformy srebrzone brokatem. Na czapkach mają srebrne czaszki z jaskrawoczerwonymi oczodołami i skrzyżowane piszczele. Na mundurach czerwone odznaki: "złamany krzyż", znacznie częściej niż swastyką zwany hakenkreuzem.
Gareth notuje, że poniżej samolotu roztacza się kraj pobudzony szałem. Chmury pod samolotem rozstępują się i widać meandrującą Łabę. Blask słońca mocno odbija się od silnika przed lewym skrzydłem. Pierwszy orator kraju drzemie, Gareth sięga po gazetę. Czyta, że siedzący przed nim mężczyzna o iberyjskim wyglądzie nazajutrz wieczorem w Pałacu Sportu w Berlinie spotka się z księciem Augustem Wilhelmem, który wciąż liczy na przywrócenie monarchii. Jakie ich łączą stosunki? – zastanawia się Gareth. Gazeta o tym nie informuje. Ale Jones przypomina sobie, że pierwszy orator niedawno upokorzył Herminę, drugą żonę ostatniego niemieckiego cesarza, każąc jej na siebie czekać dwadzieścia minut.
Kolejna informacja też dotyczy mężczyzny o iberyjskiej twarzy: w Hanowerze słuchało go pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Jones spogląda na niego znad gazety – doktor czyta "Czternaście punktów Wilsona". Po raz pierwszy podczas tego lotu jego rozbawienie wyparowało, podbródek ma uniesiony. Gareth notuje: "Wygląda tak, jakby palił się, by pomścić to, co naziści nazywają zdradą 1918 roku".
Trzeci artykuł opatrzono zdjęciem w czarnej ramce. Na fotografii – przystojny chłopiec w mundurze. Matka samotnie wychowała go w duchu patriotyzmu. Ojciec był jednym z dwóch milionów ludzi, którzy zginęli za swój kraj. "Gerhard, który całą swoją energię poświęcił wolności Niemiec, został wczoraj trafiony bolszewicką kulą". Miał dwadzieścia lat. Pierwszy orator kraju, który właśnie się przebudził, jak wielu w tym kraju uważa, że chłopców takich jak Gerhard trzeba pomścić. Ale na razie uśmiecha się do swojego adiutanta. Wygląda łagodnie. Gareth czuje się zbity z tropu: to ma być ten bezwzględny wróg bolszewizmu?
Samolot zbliża się do Frankfurtu nad Menem. Maszyna wyląduje bezbłędnie i delikatnie. Z samolotu wyjdzie już zupełnie inna osoba, odmieniona: chłopięcą radość zastąpi apodyktyczność, łagodne spojrzenie zmieni się w zdecydowane. Wśród niespotykanej liczby flag i transparentów dwadzieścia pięć tysięcy ludzi zgromadzonych w największej hali Niemiec na widok tych dwóch niewysokich, tak niepozornych mężczyzn poderwie się z miejsc. W powietrzu zawiśnie dwadzieścia pięć tysięcy wyprostowanych prawych rąk. Gareth ujrzy przed sobą upojony nacjonalizmem tłum i – jak zanotuje – poczuje moc czystego prymitywnego kultu. Kiedy pierwszemu oratorowi kraju adiutanci zdejmą płaszcz, zapanuje idealna cisza. Przemowa będzie improwizacją, ale mistrz lejtmotywu wiele razy powtórzy: "Spełnimy nasz obowiązek". Najpierw spokojnie, potem głośniej, głośniej, szybciej i szybciej; z początku niewielki, przygarbiony, ze skulonymi ramionami, gdy zacznie porywać tłum słowami, wyciągnie do niego ręce, wydawać się będzie większy i większy, i większy…
Na razie jest dwudziesty trzeci lutego 1933 roku, samolot "Richthofen" zbliża się do lotniska we Frankfurcie. Gareth Jones w swym dzienniku notuje, że pasażerowie tej maszyny są jak ludzki dynamit. Z wszystkich ludzi na pokładzie tylko on i korespondent Sefton Delmer z "The Daily Express", pierwsi zagraniczni dziennikarze zabrani na pokład samolotu przez pierwszego oratora kraju, nie są nazistami.
Zabawny człowieczek o iberyjskim wyglądzie nazywa się Joseph Goebbels. "Kilka kroków ode mnie – Jones zapisuje dalej w dzienniku – siedzi Adolf Hitler, kanclerz Niemiec i lider budzącego się najbardziej wybuchowego nacjonalizmu, jaki widział świat".
Rozdział 1. WIDOKÓWKA ZE STALINEM
W wymarzoną podróż do Rosji dwudziestopięcioletni Jones wyrusza w sierpniu 1930 roku, dwa i pół roku przed spotkaniem w samolocie Adolfa Hitlera.
(…)
W wagonie restauracyjnym ekspresu z Berlina do sowieckiej granicy Saul Bron, sowiecki przedstawiciel handlowy w Wielkiej Brytanii, je jak koń, co rusz wali nożem w talerz, to prycha, to parska i ciągle pali pomiędzy daniami – zdaniem Garetha to najnieprzyjemniejszy człowiek, jakiego można spotkać.
Jones wciąż obserwuje współpasażerów i robi notatki. Amerykański inżynier budujący rurociąg w Baku zachwala rosyjski przemysł naftowy. Modnie ubrany Rosjanin zamartwia się, że na granicy zabiorą mu drugą parę butów, bo dozwolone jest przewożenie tylko jednej. Z kolei niewysoki mężczyzna pracujący w Hughesowce, który kiedyś studiował inżynierię naftową w Stanach Zjednoczonych, narzeka, że plan pięcioletni wdrażany jest za szybko. "Co, u licha, ma znaczyć, że rząd eksportuje żywność, by kupować maszyny, kiedy ludziom brakuje jedzenia?" – pyta. Ale już niedługo Gareth usłyszy od pewnej robotnicy w Moskwie: "Starzy ludzie uważają, że plan pięcioletni wdrażany jest za szybko, ale według młodych dzieje się to zbyt wolno".
Rosja wita Jonesa plakatem zawieszonym na bramie nad torami: "Witamy robotników z Zachodu!". W Moskwie Walijczyk odwiedza szefa państwowej agencji turystycznej, który przydziela mu przewodnika oraz wygodny samochód do dyspozycji na cały dzień. Odwiedzają fabrykę, domy robotników oraz żłobki dla ich dzieci. Wszystkie osiągnięcia państwa sowieckiego wydają się Garethowi wspaniałe. W pobliżu fabryki grupa dzieci, widząc obcokrajowca, zaprasza go do zabawy. Gareth nie może zrozumieć, dlaczego proszą, by zabrał je ze sobą. Dzień kończy zwiedzaniem klubu robotnika i muzeum antyreligijnego.
Nazajutrz, już sam, Jones odwiedza redakcje gazet "Prawda" i "Izwiestia", spotyka się z szefem Departamentu Prasy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, je obfity lunch i przeprowadza dwugodzinny wywiad z ministrem rolnictwa, od którego dostaje zaproszenie do kołchozu, wzorowego kollektywnogo choziajstwa w Rostowie.
"Kreml jest imponującym miejscem" – pisze w liście do rodziców. Z murami obronnymi, zamkami i cerkwiami jest najpiękniejszą starówką miasta, jaką kiedykolwiek widział. Jones podziwia tutejszy pęd do nauki, wszędzie natyka się na plakaty z napisem: "W niepiśmiennym kraju nie można zbudować socjalistycznego społeczeństwa".
Idzie do kina, potem do cyrku, który poziomem nie ustępuje tym, jakie Gareth widział w Paryżu czy Londynie. Klauni ubrani są podobnie i nawet rozśmieszają widownię tymi samymi żartami.
– Jesteś pijany? – pyta jeden drugiego, który chwieje się, stojąc na krześle.
– Nie, to krzesło jest pijane.
Gdyby nie rozciągnięte wzdłuż namiotu czerwone i białe sztandary z napisem: "Pozwólcie nam wykonać plan pięcioletni w cztery lata", Gareth mógłby pomyśleć, że to Cardiff albo Birmingham. Obok niego siedzi chłopak o jasnych włosach i przyjemnej twarzy, na oko czternastolatek. Nagle, w tym samym momencie wybuchają śmiechem, po czym spoglądają na siebie.
– Chciałbyś kiedyś pojechać do Anglii? – zagaduje Jones.
Nastolatek zdecydowanie zaprzecza.
– Czy nie wiesz, że to kapitalistyczny kraj? Nigdy bym tam nie pojechał – odpowiada oburzony. – W kapitalistycznych państwach prześladuje się robotników. Tak bardzo mi ich żal. Na pewno by mi się tam nie spodobało.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Gareth Jones. Człowiek, który wiedział za dużo" Mirosława Wlekłego, która ukaże się nakładem wyd. Znak 14 października.