Obiecał, że wszystko skończy się dobrze. Że to co czynią bohaterowie, obróci się na ich korzyść, i dobro wszechświata. Obiecał, i... jak zwykle Masterton zrobił co chciał. Postanowił zaskoczyć, i udało mu się. Ponownie. W „Tengu”, daje upust swojej mocy przerażania, wplątuje nas w sensacyjną historię, i ponownie pragnie zniszczyć przynajmniej USA. A wszystko znowu ma swój początek w historii, tym razem II wojny światowej.
Okazuje się, iż zrzucenie bomby na Hiroszimę miało całkiem inny powód, niż tłumaczą naukowcy. Stany Zjednoczone pragnęły zniszczenia ośrodka szkolenia superwojowników. Wojowników, którzy nie byli już ludźmi, ale raczej pojemnikami dla pewnego demona – TENGU. Za wszystkie ciała, które odeszły, bo trudno mówić o duszach, mści się teraz Krąg Spalonych Gołębi.
Tutaj, na ziemi wroga, w Los Angeles, postanowili nie tylko wyhodować kolejnego superwojownika, ale przede wszystkim spowodować eksplozję w elektrowni nuklearnej. Ale najpierw, najważniejsza jest osobista zemsta, gdyż okazuje się, iż niektórzy z żołnierzy ocaleli. Ci, którzy zrzucali bomby, nadal żyją, a tego demon nie może znieść. Zresztą lepiej, by nikt o nim nie wiedział. Nie teraz, kiedy demon zamierza uderzyć ponownie i ostatecznie.
„Najbardziej złowieszczy ze wszystkich Siedmiu Czarnych Kami nazywał się Tengu. Nawet najbardziej doświadczonych adeptów Świątyni ostrzegano przed otwarciem się przed Tengu. Opowiadano, że naczelny kapłan Świątyni kiedyś to zrobił i omal nie oszalał. Tengu sprawił nawet, że odgryzł własny język, by nie móc już wypędzić demona i nucić modły do Amaterasu.”
Rozpoczyna się walka. Ludzi i demonów. Z jednej strony mamy mężczyznę, któremu udało się uciec, który chce walczyć (Jerry Sennett), z drugiej policję, dziwnie ślepą na wszystko, którą włączyła do akcji pomyłka demona. W odróżnieniu od policji, mężczyzna może wszystko. Jednak czy poradzi sobie z demonem w ludzkim ciele? Czy pokona Kappę? Zmierzy się z przeszłością? Czy sobie poradzi?
„Kobiety i mężczyzn, których posiadł Tengu obdarza między innymi niezwyciężoną siłą fizyczną, szaloną siłą opętanych, oraz zdolnością do wytrzymania każdego ataku, bez względu na rodzaj broni. Ma jeszcze jedną cechę. Jeśli osobę, którą opęta, posieka się na drobniutkie kawałeczki, to owe szczątki zregenerują się i zmienią w zmiennokształtnego demona, jeszcze ohydniejszego niż pierwotny. Co więcej...”
Z „Tengu” Grahama Mastertona jest jeden problem. Od początku zastanawiamy się, kto jest w rzeczywistości dobry. Zwykły u Mastertona konflikt uczuć, tutaj wydaje się być bardziej zaakcentowany. Niczego nie można być pewnym. Jest to w pewnym sensie zajmujące, ale i dosyć denerwujące. Z drugiej strony jak można być czegokolwiek pewnym, jeżeli nie wiemy tak do końca kto jest jeszcze człowiekiem, a kto już tylko nosi demona zamiast duszy?
W rzeczywistości „Tengu” przypomina zakończeniem „Plagę”, z drugiej strony tłem historycznym wciąga jak „Wyklęty”. Jak zwykle dużo w nim seksu, ale i świetnie zarysowana demonologia japońska. Niby Masterton jak zwykle, ale jak to z nim czasem bywa, inny. Wciągający, ale i denerwujący, lecz co najważniejsze, przerażający. Zresztą jakżeby mogło być inaczej, przecież: „Tengu jest diabłem bezlitosnego zniszczenia, bogiem bez sumienia i bez litości.” Nie zwraca uwagę na tych, których posiada, ludzie nie znaczą dla niego nic... W takim bądź razie, co jest istotne? Czy tylko strach? Zagłada, która wydaje się być nieunikniona? Demon, który w każdym momencie może przekształcić się w to, co nieuniknione? Przed którym nie ma ucieczki? Jest tylko przedłużenie agonii...
„Chryste Panie, przecież to niemożliwe.”
A jednak...