Dwudziestoletnie dziecię funduszu powierniczego. Żyjące z pieniędzy pozostawionych przez dziadka. Rzucające studia w college'u i szukające w życiu jego ukrytego sensu. On, William Amos Mann Czwarty, snuje historię kolejnych lat swego młodego życia. Historię pełną magii codzienności, której niektórzy szukają w nadzwyczajnych wydarzeniach, a inni dostrzegają w unoszonym przez rozgrzewany słońcem wiatr pyle zwykłego poranka. Tak, patrzenia na świat i okruchy dnia jako niezwykłe i magiczne miejsca i chwile. Ulotne motyle mieniące się kolorami emocji, słów i wyobraźni. Z trzepotem skrzydeł wylatujące radośnie w roziskrzone promieniami słońca niebo. Zmęczone osiadające na rozkołysanych wiatrem zielonych łodygach roślin.
Ciekawa książka. Płynąca leniwym, niespiesznym rytmem prawdziwie nieuregulowanej rzeki-opowieści. Rzeki o zaskakujących zakolach, bogatej nadbrzeżnej roślinności chroniącej dzikie ptactwo, owady i inne cuda natury. Nurt bywa momentami niebezpiecznie szybki, zdarzają się wiry, mielizny, niebezpieczne podwodne głazy. A jednak rzeka przyciąga. Czy to w ostrych barwach południowego słońca, czy w czerwieni zachodu, czy w rozproszonym, cudownie łagodnie wydobywającym kształty rozproszonym świetle poranka. W kroplach deszczu marszczącego powierzchnię setkami drobnych fal, czy w porywach wiatru czeszącego brzegi łagodnymi ruchami mas powietrza. Proza impresjonistyczna. Malująca w wyobraźni świat uczuć i myśli. Odrealniona śmiechem i trzepotem skrzydeł niewidzialnych aniołów, codzienna brzękiem ćwierćdolarówek. Zwyczajna i niezwykła zarazem. Bardziej do przeżycia niż zrozumienia, poczucia niż logicznej analizy.
Każdy ma w życiu cel. Prosty lub złożony. Mniej lub bardziej uświadomiony. Na dziś i na najbliższe lata. Obsesją bohatera jest odnalezienie matki, która porzuciła go jako niemowlę. Odnalezienie i zrozumienie, a może przebaczenie? Drugą ideą, niezbyt przyzwoitą jak sam mówi, jest zostanie pisarzem. I jak w poszukiwaniach matki jest wyjątkowo zdecydowany, o tyle bycie pisarzem ma raczej charakter życzenia i marzenia. A może ważna jest kolejność zdarzeń i nie można dowolnie planować wszystkich swoich życiowych kroków?! Nie można pisać dopóki się nie przeżyje?! Trochę kpiarski, trochę ironiczny ton. Obserwacje życia podszyte pewną zgryźliwością. Choć z drugiej strony życie odbierane jako coś niesamowitego. Pokręcona i czasami wyjątkowo długa i trudna droga do... śmierci. Uderza w nas feria barw, dźwięków, rozbieganych myśli. Uderzają „gęste” od zdarzeń i uczuć opisy. Takie, jakby autor chciał w krótkich, urywanych zdaniach zawrzeć jak najwięcej. Jakby spieszył się by opowiedzieć te historie rozwiewane przez
wiatr zapomnienia.
Wszystko razem przypomina obrazki z wystawy. „Ha! Musorgski!” - wykrzyknie czytelnik. Idziemy zgodnie ze wskazaniami autora, za strzałką, od obrazu do obrazu, od ramy do ramy, od gaśnicy do... (rozpędziłem się jak gazela na sawannie). Oglądamy, podziwiamy, przeżywamy. Możemy dotknąć, choć tylko wyobraźnią. Na szczęście nie ma tu powietrza sprzed kilku stuleci, szlachetnego, wiekowego kurzu i wszelakich podniszczonych godnych podziwu resztek z połowy XV wieku. Galeria w której tchnie świeżością i aktualnością. Opowieść zasysa z mocą prozy-pompy ssąco-tłoczącej. Santa Fe, prażona ostra, zielona papryka. Książka, która czyta się sama.