Jednym z czytelniczych odkryć moich lat licealnych była Konopielka Redlińskiego, w genialny sposób ukazująca mentalność i obyczajowość mieszkańców zapadłej wioski na kresach północno-wschodnich. Mało kto zresztą nie zachwycał się rewelacyjnym oddaniem tamtejszego dialektu, soczystymi scenkami rodzajowymi, umiejętnością wczucia się autora w rolę chłopka- półanalfabety. Toteż kiedy po latach ukazała się jego nowa powieść, zapowiadająca podobną dawkę obserwacji zebranych podczas kilkunastoletniego pobytu na emigracji, sięgnęłam po nią z nadzieją powtórzenia tamtych wrażeń. I nie zawiodłam się ani na jotę.
Już sama konstrukcja fabuły okazała się obiecująca: poszczególne odsłony to zapis dialogów pomiędzy współlokatorami narratora, odsypiającego całotygodniową harówkę w charakterze „ghost-writera” i wysłuchującego mimo woli dyskusji, kłótni i zwierzeń swoich rodaków, którzy walczą o przetrwanie w nowojorskiej dżungli. Koleje losów poszczególnych bohaterów i ich zmieniające się w czasie postawy demaskują bezlitośnie kruchość rozpowszechnionego ongiś, a i dziś jeszcze w kraju popularnego mitu o Ameryce jako oazie dobrobytu i absolutnej wolności.
Ameryka Redlińskiego to bezwzględny, bezduszny mechanizm, który nieprzystosowanego wyeksploatuje do granic możliwości, zmiażdży, wyssie i wypluje, a wchłonie i zasymiluje tylko takiego, co – jak szczur – zgodzi się tolerować wszelką zgniliznę i wspinać się do „lepszego jutra” choćby po szczątkach współtowarzyszy. Autor z niewiarygodną ostrością spojrzenia portretuje naiwność i pazerność naszych rodaków, ich chęć „zaszpanowania” za wszelką cenę przed pozostawioną w kraju rodziną, a równocześnie gotowość znoszenia wszelkich poniżeń i niewygód, jakie w ojczyźnie uznaliby za niedopuszczalne. Po raz kolejny wykazuje się świetnym słuchem językowym, dokładnie odtwarzając żargon amerykańskiej Polonii „drugiego sortu”, rezydującej w slumsach i podejmującej się zajęć, których imać się nie chce tamtejsza biedota.
Kapitalna ta książka ma tylko jeden minus: została napisana i wydana w Polsce o jakieś dziesięć lat za późno; gdyby nie to, mogłaby była spełnić rolę owej ulotki - wspomnianej jakiś czas temu w kabareciku Olgi Lipińskiej – której nie zdążyliśmy przeczytać, domagając się tak żarliwie „drugiej Ameryki”...