Rozwój badań genetycznych i eksperymentów może nas przerażać. Nic w tym dziwnego. Bo czy naprawdę będzie można żyć na przykład jeszcze raz. Nie włączając w to wędrówki dusz, reinkarnacji? Co jednak z tymi umiejętnościami, które ludzie już utracili, albo przechowują je tylko w szczątkowych ilościach, jak na przykład empatia, czy też zwykła intuicja oraz telepatia. Staramy się je odzyskać, ale też i ubogacić. Wyposażyć człowieka w możliwości Supermana i Batmana. Połączyć w jedno Spidermana i Catwoman. Otwierając Przy blasku księżyca, nie daje się uniknąć dziwnego poczucia, że to po prostu kolejna książka Koontza, napisana według stałego schematu. Są tutaj ludzie dobrzy, zupełnie sobie obcy, których łączy pewne wydarzenie, i ci źli, którzy do niego prowadzą. Potajemnie łączący ich losy dla własnego użytku i w sobie tylko znanym celu.
Tym razem są to Dylan i Jilly. On, to młody, dobrze prosperujący artysta malarz, opiekujący się chorym na autyzm bratem Shepherdem. Jilly, to także artystka. Jest komikiem. Cała trójka podąża w sobie znanych celach, ważnych sprawach, nawet nie podejrzewając, że coś może im przerwać drogę, zatrzymują się w przydrożnym motelu, by odpocząć. Niestety odpoczynek staje się dla nich wstępem do zmiany, która obejmie ich ciała, a w szczególności mózgi. Wstrzyknięty przez szalonego doktora płyn, przydaje im mocy, o których nawet nie śnili. Mają wizje, są w stanie odnajdywać odciski psychiczne i sprawiać „tutam”. Jakby cały świat przestał być rzeczywisty, a stał się żywą magią. Mimo ich artystycznych, innych niż zwyczajne umysłów i dusz, nawet oni nie wiedzą... Czy to magia, czy nauka? A może po prostu uaktywniają się ich dawno zaniechane umiejętności. Może płyn w strzykawce tylko pobudza uśpione części mózgu, zmuszając je do pracy. Tylko na czyją korzyść?
Książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. W szczególności wspaniałymi opisami samych przeżyć i wydarzeń. Poczułem się, jakbym oglądał film z najnowszymi efektami specjalnymi i na najlepszym sprzęcie. Dźwięki wdzierały się w uszy, kotłowały pod czaszką. Czułem zapachy i smaki. Poziom adrenaliny szalał, jakby mózg postanowił to co czytam, wziąć za prawdziwe wydarzenia. A zresztą, może tak było...
Nie wszystkie książki Koontza są takie, jak Przy blasku księżyca. W tej akcja toczy się szybko, nie pozwala nam się oderwać. Jak mawiali inni: „na początku trzęsienie ziemi, a potem może być już tylko gorzej”. Jest to też jedna z niewielu książek tego autora, w której cielesność bohaterów nie jest dominująca. Jakby pragnąc odejść od schematu krwi i seksu, który zawsze przyciąga widza czy też czytelnika, tym razem Koontz stawia na człowieka istotę myślącą.
Ci, którzy przywykli do seksualnych fantazji, a często i wynaturzeń, mogą poczuć się zawiedzeni. Inność w tej pozycji, to też jej zbytnia „nieprzerażalność”. Nie kulimy się ze strachu, ale wiemy, że coś czai się w mroku. Jesteśmy świadomi, lecz nie przerażeni. Jest tak częsta u Koontza pogoń i ucieczka. Zamieramy w bezruchu, pozwalając poruszać się tylko naszym powiekom, by nie naprowadzić na trop złoczyńców. Utożsamiamy się z bohaterami, pragniemy ich siły, ich nowych mocy, nie uświadamiając sobie bólu, który oni ofiarują w zamian. Przeszłość rozmywa się w przyszłości, a sama teraźniejszość nie istnieje. Nie jest istotna. Wiemy tylko, że zdobyte przez bohaterów moce nie mogą dostać się w ręce niepowołanych. Bo przecież zło nie może zwyciężyć. Nie może...