Z czytaniem przeze mnie książek o Mercedes Thompson jest trochę jak z czytaniem książek, które są raczej średnie, ale po których regularnie dostaję amnezji i cieszę się, gdy trzymam w ręku kolejny tom. Właściwie to bardzo dobra cecha – pozwala cieszyć się z lektury niemal niezależnie od jej poziomu. Żeby nie było wątpliwości – Znak kości wcale nie jest taki zły, jak mogłoby się wydawać po tym dość krytycznym wstępie – i może właśnie w tym „wcale nie taki zły” tkwi problem…
Mercy robiła już wiele, a w poprzednim tomie zatytułowanym * Pocałunek żelaza* udowodniła jedno: z tą dziewczyną nie ma żartów.* Było naprawdę mrocznie, a w kolejnej części Briggs wcale nie funduje swojej bohaterce łatwego życia.* Mercy zmaga się z traumą przeszłości w charakterystyczny dla siebie i nikogo nie dziwiący sposób: rzuca się w wir pracy. Adam Hauptmann, jako rasowy samiec alfa (dosłownie i w przenośni) naturalnie nie zamierza już odpuścić upartej i jednocześnie mocno niezdecydowanej dziewczynie, robiąc wszystko to, co samiec alfa robić powinien: otacza opieką, oferuje silne męskie ramię, kusi i ogólnie dobrze wygląda i wodzi na pokuszenie. Ale nie byłoby książki o Mercy, gdyby – zupełnie nagle i niespodziewanie – pojawiły się jakieś kłopoty, które odciągną od siebie Mercedes i Adama. Tym razem fatalna niespodzianka dosłownie spadnie z sufitu i będzie nią… wycieńczony Stefan w stanie wskazującym na
długie i bolesne tortury. Ale jakby tego było mało, dosłownie w tej samej chwili (nie, nie przesadzam) rozlega się pukanie do drzwi i gdy Mercy otwiera je, zasłaniając sobą leżącego na podłodze wampira, jej oczom ukazuje się dawno niewidziana daleka znajoma ze szkoły średniej, która właśnie pomyślała o tym, że Mercedes mogłaby jej pomóc w wytępieniu paskudnego ducha, który nawiedził jej dom.
Ta scena prawdę mówiąc podsumowuje wszystko, co można powiedzieć o tej książce: jest tak zła, że aż całkiem dobra! Nie odmawiam autorce umiejętności prowadzenia akcji, wprowadzania nowych wątków, piętrzenia problemów, które zresztą bohaterowie rozwiązują w odpowiednim tempie: to znaczy nie za szybko i nie za wolno. Książkę Briggs czyta się prawdę mówiąc wprost wybornie: szybko i lekko, a o to przecież chodzi. Co z tego, że wątki takie, że gdybym zobaczyła je gdzie indziej, płakałabym z frustracji? Autorka tak umiejętnie potrafi to wszystko napisać, że łyknęłam nawet takie brednie z księżyca jak śniegowy elf, który (nagle i niespodziewanie) nawiedza bar Wujka Mike’a!
Gdy już dotarło do mnie, co tak naprawdę przeczytałam (Mercy oprócz wyganiania ducha spotyka się z Marsilią i jej dworem – scena rodem z * Królowej potępionych* i innych tego typu historii), nie mogłam wyjść z podziwu dla lisiego kunsztu Patricii Briggs. Nie ma w Znaku kości ani nic nowego, ani specjalnie w nowy sposób przedstawianego, a jednocześnie autorka (i jak podejrzewam jest to także zaleta dobrego tłumaczenia) potrafi przyciągnąć uwagę czytelnika na cały tom, w którym dzieje się zbyt wiele i za bardzo pobieżnie, by mogło to być arcydzieło. Oczywiście, nikt się nie spodziewa arcydzieła, tylko dobrej zabawy, a ta jest gwarantowana. I właśnie tu jest pies pogrzebany – tu leży! Książka co najwyżej średnia, a daje przyjemność. Nie polecę jej z czystym sumieniem, no, najwyżej klasycznie – do pociągu czy tramwaju. Ale żebym miała powiedzieć, że źle się bawiłam…