Papuzińska, po raz kolejny po autobiograficznej * Asiuni* sięga do przeszłości. Tym razem w cieniu wojny zanurza się ze swoim tatą – uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Ona i jej brat, co roku, w okolicach rocznicy tych wydarzeń, wyruszają ze swoim tatą na wędrówkę po stolicy. Przenoszą się w czasie, zaglądają swojemu młodszemu tacie w oczy, słuchają historii o bombach, co wybuchają i o tych budynkach, których kiedyś nie było, a teraz, w powojennym mieście rosną jeden obok drugiego. Słuchają, jak tata, niezdolny do służby wojskowej ma za zadanie opiekować się dziećmi, słuchają jak Niemiec strzela do niego i jak tata uchodzi z życiem. Słuchają wszystkich tych eksplozji, od których powinno się zatykać uszy. A oczyma wyobraźni oglądają teatrzyk, który powstańcy wystawiają w wybitych oknach kamienic.
Joanna Papuzińska jest faktycznie Asiunią – doskonale operuje językiem, kreśląc zdania pobudowane ze słów w taki sposób, w jaki dobrałoby je dziecko. Umie pomniejszyć się o kilkadziesiąt centymetrów i zauważyć ten świat, który jest niżej – w okolicach nóg i pępków dorosłych – a który wygląda trochę inaczej, niż na górze.
Dla dzieci ta wojna jest trochę ubajeczniona, by dawała się znieść. Bo przecież każdy mały chłopiec chce mieć pistolet. I Tomeczek też - „nic nie pamięta z wojny, bo gdy się skończyła, miał zaledwie dwa lata. Ale teraz bardzo chciałaby być żołnierzem i przykro mu jest z tego powodu, że nie mógł walczyć w powstaniu. Więc ma przynajmniej nadzieję, że ojciec zrobił to za niego, że strzelał z armaty i zabił ze stu Niemców.” Nie trzeba im mówić wszystkiego od razu. O tym, że pistolety mogły kogoś zabić naprawdę, na śmierć, że czołg, którym większość chłopców chciałaby się przejechać, mógł zabić nawet kilka osób naraz. I że hełm, który czasem ktoś ubierze na bal przebierańców, mógł uratować życie. Ale trzeba mówić, że była kiedyś taka wojna. I nie oszukiwać, ale sypać prawdę stopniowo do herbaty.
Papuzińska też nie oszukuje małego czytelnika - tata nie oszukuje swoich dzieci. Gdy pytają „śmierdziało w kanałach?”, to odpowiada, że śmierdziało. Nie chce upiększać rzeczywistości, by dało się ją łatwiej zrozumieć i zaakceptować – nie po to jest ta książka, ona jest po to, żeby dawać świadectwo.
Bo rzeczywistość czasem boli tak jak rana postrzałowa w łokieć. I trzeba ją przyjąć. A nad tą książką unosi się sens maksymy – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. To książka o zależności między pechem a szczęściem, o ich ambiwalentności. Pechem jest sama wojna, szczęściem, że się ją przeżyło. Pechem, że złamało się rękę, szczęściem, że to nie była noga. A gdy jest noga – to zawsze szczęście, że kula ominęła głowę. Ojciec Asiuni zdaje się doskonale to rozumieć. Wie, że dostał kilka prezentów od losu, choć nie miał akurat urodzin. Ale rozumie też, że kilka przyjęć urodzinowych się nie odbyło, bo w powietrzu świstały kule, a za oknem wybuchały bomby.
To książka o ludzkiej zdolności przystosowywania się. To nie zrozumienie dla okropieństw wojny, ale przyjęcie jej do wiadomości i radzenie sobie z jej widmem. W takiej rzeczywistości podłoga pod stołem w przepełnionym polowym szpitalu to luksus. W takiej rzeczywistości ludzie muszą zejść do kanałów, mimo że śmierdzi i że przecież „nawet ktoś taki mały jak Tomek dobrze wie, co to jest. Spływa tędy brudna woda, którą spuszcza się w ubikacji i wylewa do zlewów w całym mieście. Brudna, śmierdząca woda, której nikt nie chce wąchać ani tym bardziej do niej wchodzić.”
Ten kanałowy zapach to tez doskonały przykład tego, jak rozumują dzieci i jak nieprzetłumaczalna jest wojna. Dziecko patrzy zawsze ze swojej perspektywy – z perspektywy tego, co jest mu znajome, żeby do czegoś się odnieść, do czegoś porównać. Ale jak opowiedzieć schodzenie do kanału, podnoszenie ciężkiej studzienki, brodzenie w wodzie, w ciemności, z przewodnikiem, trzymając się sznurka? Jak to rozjaśnić, skoro w kanałach jest tak ciemno? To tak naprawdę nie jest poznawalna rzeczywistość. Ale trzeba próbować.
To mocny temat – dla dzieci tym bardziej obcy i niezrozumiały – jak miałyby sobie wyobrazić siebie albo kolegów z podwórka w takiej sytuacji? Że takim dzieciom, jak one same, pomagał tata szczęściarz? Że na miejscu piaskownicy mogła być dziura po bombie, a w rękach jakiegoś taty, dziadka czy wujka, zamiast siatki z zakupami, albo kluczyków do auta – karabin maszynowy. Ale mimo wszystko trzeba rozmawiać na takie tematy – i to najlepiej w domu, w gronie osób, z którymi dziecko czuje się bezpiecznie, którym bez skrępowania można zadać każde pytanie. Tak, jak dane to było Asiuni i Tomeczkowi. Obejmowane silnymi, mocnymi ramionami taty szczęściarza szły przez tę opowieść, przez te obrazy, tę pożogę. I właśnie dzięki tym ramionom udaje się oswoić lęki.
Czytałam, że na podstawie Mojego taty szczęściarza, zrobiono w Warszawie grę miejską dla dzieci i rodziców. Po mieście były rozsiane punkty, które trzeba było odwiedzić i zaznaczyć na swojej mapie. Oczywiście to były miejsca, które kiedyś, w przeszłości, odwiedził pewien tato, co miał dużo szczęścia w życiu. To dobry sposób na to, by coś oswoić, by zacząć trochę smutną, a trochę trudną rozmowę o wojnie. Bo trzeba rozmawiać – innego wyjścia nie ma...