Kiedy oglądałem filmy dokumentalne nakręcone 11.09 - drżącą kamerą, pośród pyłu, wrzasków i szoku - co jakiś czas pośród przepełnionych trwogą okrzyków usłyszeć można było miarowy łoskot. "Bum!" - potem gwar, przebitka na pokrytą kurzem twarz, prześlizgnięcie się obiektywem po jednej z wież, i znów to dziwne "bum!". Nie wiedziałem, co to jest, dopóki kadr nie objął na chwilę postaci wyskakującej z okna budynku WTC. Przez moment spadała, śledzona przez rozedrgane oko kamery, po chwili zniknęła gdzieś w chmurze unoszącej się nad ziemią - "bum!". Ten tępy dźwięk ciał roztrzaskujących się o nowojorskie chodniki i ulice pamiętam do dziś. Do dziś pamiętam te pojedyncze, spadające postaci ciągnące za sobą zbiorowy strach.
Dla Dona DeLillo te anonimowe postaci stanowiły punkt wyjścia do opowieści o post-wrześniowej traumie. O tym, że zleżałe "po Chrystusie" zostało zastąpione sformułowaniem "po samolotach" i to właśnie to wydarzenie stało się nową miarą czasu. "Spadając" jest historią o tych, którzy chcą mówić o 11.09 i chcą o nim słuchać. Chcą pisać i czytać, chłonąć każdy szczegół relacji, by wreszcie móc odnaleźć siebie w tym nowym świecie. W świecie, w którym ludzie zaczęli być definiowani poprzez to, gdzie byli w dniu, który ujął ich dotychczasowe życie w nawias, otwierając zupełnie nowy rozdział. Żyjąc poza tym nawiasem, szukają ucieczki w hazard, używki, wegetację lub wiarę nie mogąc pojąć, że o godzinie 8:46, a potem o 9:03, imię być może tego samego Boga było na ustach zarówno zabójców, jak i ofiar. Bohaterowie DeLillo są przesiąknięci wrześniem i nie potrafią się zeń otrząsnąć. Kluczem może być tu opowieść jednego z bohaterów o tym, że kiedy samobójca wysadza się w tłumie, fragmenty tkanki i kości fruwają dookoła z
taką siłą i prędkością, że się wbijają i zagnieżdżają w ciele każdego, kto znajduje się w zasięgu rażenia. Lekarze nazywają to organicznym szrapnelem. U DeLillo wydarzenia z 11 września stały się takim organicznym szrapnelem tkwiącym w tych, którym udało się przeżyć. Szrapnelem wbitym tak głęboko, że nie sposób go wyrwać, pozostaje tylko nauczyć się z nim żyć.
W centrum "Spadając" DeLillo umieścił Keitha, który, jeszcze pokryty pyłem i kurzem, po prostu przyszedł do swojej żony i syna. Nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że od dłuższego czasu żyli w separacji. Kiedy się poznali, seks był wszędzie - w słowach, wyrażeniach i gestach. A potem przyszły lata przewlekłej posępności zwanej szumnie małżeństwem i po jakimkolwiek uczuciu pozostało jedynie wspomnienie. Tylko, jak wcześniej nadmieniłem, 11 września wziął wszystko w nawias, wyrzucając swoje ofiary na zupełnie nieznany teren, cisnął je w świat, w którym trzeba było zacząć wszystko na nowo. "Wszystko", a więc może i związek z ex-mężem? Pytanie tylko, czy to kiedykolwiek był mąż, bo co jak co, ale to słowo do Keitha nigdy nie pasowało, był on zawsze kimś innym, gdzie indziej. Ale jeśli tak, to czy jest to ten czas, kiedy można odwrócić głowę od nieba, przestać wypatrywać kolejnych samolotów i w pokorze usunąć się w swoje małe życia?
"Spadając" to ciężka, trudna proza o tych, którzy muszą żyć ze swoim piętnem. Proza sucha, chłodna, postrzępiona, rwana. Proza o tych, którzy mierzą się ze wspomnianymi małymi życiami, siebie odnajdując wśród prochów i ruin. Muszą zrekonstruować swoje jestestwa, przewartościowane wtedy, gdy samoloty wbijały się w wieże. Zrekonstruować je w nowej rzeczywistości i nowym kontekście, bo kontekst 11 września był zarazem tym, w którym nieodwołalnie umieszczono ich życia, czy tego chcieli, czy nie. I niezależnie od tego, czy kurz już opadł i czy wszystkie szczątki zostały uprzątnięte, pozostaje zebrać się w sobie, odszukać stare maski i zacząć grać na nowo dla wszystkich tych, którzy zechcą ich oglądać. Ot, po prostu by znów dopasować się do tego, co jest skrojone na ich miarę, by być sobą. Nawet, jeśli - jak pisał inny wielki autor współczesnej Ameryki - głupota chęci bycia sobą dorównuje tylko głupocie chęci bycia kimkolwiek. I dopasować, nawet jeśli w ten wtorkowy poranek ziścił się koszmar Kierkegaarda, który
mawiał, że wszelkie istnienie napawa go trwogą. A może nie tyle "nawet jeśli", co "dlatego że".