Ken Kimble to zwykły przeciętniak. Żaden Brat Pit czy Dżony Deep – taki tam niespecjalnie przystojny facet. Ani adonis, ani mister złota rączka. Jak większość mężczyzn po czterdziestce trochę łysieje. Ukrywa to pod przylizaną pożyczką, czy fryzurą a la hipis. W wolnych chwilach z przesadną dbałością obserwuje swój, już nie pierwszej młodości, organizm.
Ot – jak to większość facetów po drugiej stronie czterdziestego roku życia. Taki niegroźny middlelife crisis. Nic wyjątkowego czy zaskakującego... W sumie niewiele można mu zarzucić, nie patrząc na siebie samych, no może parę kłamstw. Ale, tak szczerze, kto z nas nie kłamie? Jeśli chodzi o karierę zawodową, spokojnie można powiedzieć, że Ken nie dorobił się jakoś wybitnie. Ot, parę fuch i nieudanych projektów. Raczej podczepiał się pod kobiety. Pod kobiety, które spotkał, a spotkał ich...
No właśnie – spotkał ich co najmniej trzy! Skrupulatnie się z każda żeni. Po ślubie nie obiecuje kokosów, nie robi spektakularnych salt w ogrodzie z różą w zębach. Żadnego recytowania poezji przy świetle księżyca. Nic z tych rzeczy. Rzuca je równie skrupulatnie, chłodno i bez wodotrysków. A jednak.... Birdie kadencja 1961 roku – zajmuje się głownie cierpieniem. Pije wino, nie karmi dzieci, nie dba o dom. Przeważnie tarza się w pościeli i nurza we własnym bólu. Kena już nie ma. Ot, wyparował. A przecież tak się starała, rodziła dzieci i....... No właśnie, ja nie wiem jak czytelnik, ale ja osobiście mam ochotę kopnąć tę panią z całego rozpędu w zad.
Czytając noga zaczyna mi się kiwać coraz mocniej, a ręce świerzbić - może dzięki temu, że historia ta jest napisana tak plastycznie, a jednoczenie zupełnie prozaicznie. Szczerze mówiąc takich Birdie we własnym życiu spotkać możemy całe stada: za rogiem, za ścianą, piętro niżej. Kobiety załamane, zrozpaczone, porzucone. Ich prawo rozpaczać – ich nie radzić sobie. Tylko jak długo... Birdie nie jest wybitną intelektualistką. Z całą pewnością nie jest, i może to ją jakoś tłumaczy. A może to te lata sześćdziesiąte...
Joan zdobycz z 1969 – ta na pewno nie jest kurą domową. Oho! Birdie w pomarańczowej szmince rozmazanej na zębach i gręplinowej podomce w kwiatki, na pewno nie dorasta jej do pięt. Joan to dziennikarka, silna kobieta, bywalczyni nowojorskich salonów, tropiciel sensacji. I Ken, przeciętniak. On znów nic nie obiecuje, podlewa tylko krzak w jej ogrodzie, kosi trawę, podrywa nastoletnią córkę sąsiadów, przeczesuje pożyczkę, i obciąga pseudohipisweter. A Joan? Joan dostaje.... No nie wiem co dostaje, ale nagle zaczyna w Kenie widzieć Rhetta Butlera, ostatniego romantyka, jedynego samca, Paganiniego związków, ostoję, opokę i ostatnią szansę na partnera. Nie żeby była wojna, czy jakaś inna zaraza, która wybiła samców. Będzie cierpieć i wywracać oczami, zapominać o sobie, poświęcać majątek rodzinny i doszukiwać się...
A potem Dinah – kadencja 1979. Nie, nie będę mówić, co będzie dalej, bo nie jestem widzem, co to opowiada film przed końcem seansu, ale wierzcie mi. Zaczynając książkę myślałam OHO, ALE OPWIEŚĆ, O ZA PRZEPROSZENIEM, a w trakcie czytania, to mi się odrobinę konwencja zmieniła. Bo faktycznie, co z tymi kobietami jest, że się czepiają facetów jak ostatniej deski ratunku. W 1961 roku – to jeszcze rozumiem stara panna to katastrofa, i zawodowo nie da rady, no i misje ma rodzić dzieci...
Ale potem?
Ani kariera od posiadania męża nie jest zależna, ani dzieci nie ma potrzeby produkować, a i mieszkać jest gdzie, i za co resztę życia spędzić na opalaniu się nad brzegiem własnego basenu. Aha – no i ten Ken przecież, to nie koniecznie Donald Trump. Taka tam partia z lekko przerzedzoną grzywką i jedną parą wystrzępionych dżinsów na stanie. Ani on gór złotych nie obiecuje, ani nie recytuje Szymborskiej. Miły jest w dotyku, cichy. Brzydko też je, i siorbie pomidorówką. Opycha się nie wyszukanymi stekami i nie udaje Casanovy w łóżku. Trochę beka...
A i tak każda chce z nim cierpieć, każda łyka małe kłamstewka jak kluski śląskie i obiecuje sobie nie wiadomo co. Potem karmi się własną beznadzieją, rozpaczą, niezrozumieniem, oraz nie myje włosów trzy tygodnie w ramach protestu.
Świetnie napisana książka. Nie zgrzyta, nie przyśpiesza, nie nudzi. Drażni, ale bynajmniej nie sztucznymi dialogami. Drażni swoim prawdopodobieństwem. Opowiada, a nie poucza. Opisuje czasem twardo, czasem boleśnie – o prawdach, złudzeniach, głupocie własnej. Naiwności.
Ech, drogi Mikołaju – chce się powiedzieć – jakbyś się zastanawiał nad prezentem, to ja poproszę TAKI WŁAŚNIE DEBIUT WŁASNY. Ech – żeby tak sobie po trzydziestce ładnie błysnąć nienadętym debiutem, jak Pani Jennifer Haigh...
- Wiesz – usłyszałam w telefonie głos własnej matki – wiesz, dzwoniła Kaśka. Nooo i słuchaj, jej mąż chce do niej wrócić. No wiesz, ten co 20 lat temu poszedł w siną dal i zostawił ją z długami i dziećmi. No nieee, niee... nie obiecuje nic, nie ma gdzie mieszkać i ten noooo nie wiem, może się znudził wojażami. A tak, tak, no przecież kiedyś był jej mężem, a że świństwa robił? No wiesz, Kaśka się cieszy, mówi że może zmądrzał albo się zmienił i że w sumie ona by go...
A baby, co z wami? Jak tu się dziwić Panu Kimble – w końcu ani on nie obiecywał... ani on przystojniak, ani majątkiem tych kobiet nie uwodził. Nie naciskał w sumie na nic....