Totemy z Montparnasse
Kiedy Emily Carr była młodą dziewczyną, lekcje rysunku i malowanie akwarelek (nie olejów, broń Boże) uważane były za doskonałą rozrywkę dla dorastających panienek, zanim staną się przykładnymi żonami i matkami. Kiedy Emily Carr była młodą dziewczyną, kultura rdzennych mieszkańców zachodniego wybrzeża Kanady pogrążała się w głębokim kryzysie. Jeszcze rzeźbiono ostatnie totemy, ale te dawne waliły się już na ziemię w opuszczonych wioskach. Jeszcze opowiadano o dawnych, wspaniałych potlaczach, mających rozsławiać imiona wielkich wodzów, ale gdy w tajemnicy przed kanadyjską administracją organizowano nowe, obrzęd modyfikowano tak, by pozwalał chronić rytualne maski i zagrożone internatem dzieciaki przed najściem policji. Jeszcze po trosze wierzono w starych bogów, ale chadzano do zboru, kościoła, cerkwi (tak, cerkwi, Alaska niedaleko).
Kochanka lasu Susan Vreeland to fabularyzowana opowieść o kilkunastu dojrzałych latach życia Emily Carr, kanadyjskiej malarki i pisarki zafascynowanej rodzimą przyrodą i, przede wszystkim, indiańską sztuką, która to sztuka w zachodniej Kanadzie najpełniejszy wyraz znajdowała w monumentalnych, wielometrowych rzeźbach z polichromowanego drewna. Powieść dość swobodnie interpretuje wątki biograficzne – życie osobiste Emily Carr jest mało znane, gdyż mimo że artystka żyła w nieodległych czasach (zmarła w roku 1945), była samotna i „osobna” – nie założyła rodziny i nie funkcjonowała w lokalnym środowisku artystycznym. Dzięki temu jednak, że autorka Kochanki lasu (podobnie, jak jej bohaterka) nie zdecydowała się na dokumentalną wierność rzeczywistości, książka zyskała potoczysty tok narracji (świetnie się czyta!) i kilka oryginalnych postaci. Poznajemy Emily Carr jako trzydziestoparolatkę, która odtwarza w obrazach dzieła indiańskiej sztuki i stara się wniknąć w ich wymiar duchowy, podejmując też śmiałe,
samotne (w pierwszych latach XX wieku)
, podróże na północ, do wiosek tradycyjnie żyjących Indian. Czterdziestoletnia Emily wyjeżdża na rok do Paryża, jej obrazy wybuchają kolorami fauve, bryły nabierają kubistycznego ciężaru, a jednak głównym tematem pozostają lasy i totemy z rodzinnych stron. Pora postawić sobie pytanie – czy nadal dokumentować ginącą kulturę na realistycznych płótnach, które antropolodzy przyszpilą do ścian nudnych muzeów, czy też, w indywidualizacji barw i kształtów dawać ujście emocjom, tak, jak się tego nauczyła w Paryżu? Muzea antropologiczne nie chcą już nowych obrazów, a emocje Emily najwyraźniej nikogo nie obchodzą...
Książka, choć czyta się ją przyjemnie, nie jest wcale powierzchowna. Stawia wiele pytań, których tu nie przytaczam (niech się miły czytelnik i czytelniczka pozastanawiają trochę sami), ale czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autorka biografii po cichu (bo to niepoprawnie politycznie) uważa dorobek artystyczny Emily Carr za zapchajdziurę w pustym, jałowym życiu starej panny i myśli sobie (autorka, nie bohaterka), że gdyby ta biedna Emily trochę schudła, przestała przyklepywać włosy siatką i wyleczyła uraz z dzieciństwa, to znalazłaby w życiu ciekawsze zajęcia od szkicowania pomalowanych pniaków wśród kłębiących się komarów. Potencjał drzemiący w drugiej bohaterce, która tak wspaniale się w książce zapowiadała, Sophie Wyplatającej Kosze, prawdziwej indiańskiej Niobe, pani Vreeland też właściwie zaprzepaściła, i to z pogwałceniem prawdy psychologicznej i nie biorąc pod uwagę bezlitośnie upływających lat. I jeszcze obwiniła o wszystko Bogu ducha winnego proboszcza... Stanowczo, katolicyzm nie ma
ostatnio dobrej prasy za oceanem.
Czytelnik śledząc drogę artystyczną Emily Carr, jej otwieranie się na nowe prądy w sztuce, musi, niestety, uwierzyć autorce biografii na słowo i zadowolić się obrazami słowem malowanymi. W książce nie ma ani jednej reprodukcji, nawet okładka jest tylko „wariacją na temat” twórczości bohaterki. No cóż, można powiedzieć, że w dobie Internetu wystarczy posłużyć się wyszukiwarką, a niedroga książka znajdzie więcej czytelników, niż albumowe wydanie na kredowym papierze, ale mimo wszystko – żal.