Tyleż piękny, co denerwujący film z Shirley McLaine i Jackiem Nicholsonem oglądałam dawno, dawno temu, nie zwróciwszy wówczas uwagi na nazwisko autora książki, która stała się kanwą scenariusza. Dopiero kiedy ukazała się u nas, dowiedziałam się, że jest nim Larry McMurtry, który zapadł mi w pamięć z racji czytanej niemal równie dawno powieści przygodowo-obyczajowej w konwencji westernu Na południe od Brazos i że ma on na swoim koncie również pierwowzór literacki Ostatniego seansu filmowego. Tym większy jest mój podziw dla autora, nie poprzestającego na jednym, niewątpliwie łatwiejszym gatunku, lecz porywającego się z nadzwyczaj dobrym efektem na zadanie trudniejsze i mniej wdzięczne. Czułe słówka bowiem to nic innego, jak obszerne fragmenty podręcznika psychologii stosunków międzyludzkich, przetransponowane na język literacki – język, dodajmy, niezwykle obrazowy, nasycony barwami i emocjami, na przemian zabawny, ironiczny i wzruszający...
Na pierwszy plan wysuwa się fascynujące studium egoizmu i egocentryzmu, ucieleśnionego w postaci Aurory. Kobieta ma w sobie coś z drapieżnego storczyka, wabiącego owady jaskrawymi barwami i odurzającym aromatem, a jeśli znęcone przekroczą granicę bezpieczeństwa, zamykającego nad nimi płatki, by znalazły śmierć we wnętrzu słodkim i trującym zarazem... Oczywiście żaden z adoratorów Aurory, krążących wokół niej jak chrząszcze i motyle wokół owego złowieszczego kwiatu, nie pada trupem w sensie dosłownym, ale temu i owemu (zwłaszcza Trevorowi i Vernonowi) zaprawdę niedaleko do śmierci emocjonalnej, do całkowitego wypalenia i zobojętnienia. Gdybyż jednak ten egoizm przejawiał się tylko w stosunku Aurory do mężczyzn! Wówczas można by uznać, że to po prostu pewna prawidłowość życiowa: silna kobieca osobowość przyciąga słabych, zależnych, niezdecydowanych, aż proszących się, by nad nimi dominować... Ale tak nie jest, bo jej destrukcyjnemu urokowi ulega w równym stopniu i służąca, i córka.
Interakcja między Aurorą a Emmą, będąca tematem przewodnim Czułych słówek, wydaje się być żywcem zaczerpnięta ze słynnej publikacji Susan Forward Toksyczni rodzice. Aurora nie pomija żadnej okazji, by wytykać córce prawdziwe i rzekome błędy, by systematycznie przydeptywać jej wątłe poczucie własnej wartości, daremnie próbujące wznieść się ponad poziom zerowy, wreszcie, by udowadniać jej, że jest i musi być od niej zależna. Nie jest więc niespodzianką, że Emma prezentuje klasyczny obraz człowieka zdominowanego, chwiejnego, przeświadczonego podświadomie o własnej bylejakości, i że rzutuje to na jej relacje z mężem, dziećmi, przyjaciółką i kochankiem. Jeśli nawet próbuje się wyrwać z tego zaklętego kręgu, wysiłki te pozostają daremne; niewidzialna pajęczyna ambiwalentnych emocji wiąże ją z matką silniej, niż z kimkolwiek i czymkolwiek na ziemi...
Śledząc tę wojnę na uczucia nie można oprzeć się wrażeniu, że nie zakończy się ona rozejmem. Tuż przed tragicznym finałem rodzi się w nas przypuszczenie, że może Aurora zrozumiała wreszcie tę uniwersalną prawdę, którą tak pięknie wyraził ks. Twardowski słowami „śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” i która zapewne ma swoje poetyckie odpowiedniki w innych językach, ale tak naprawdę do końca nie wiemy, czy pożegnalny dar dla córki jest rzeczywiście próbą wynagrodzenia Emmie niedostatku okazanych uczuć, czy może jednak tylko gestem, obliczonym na wdzięczność i podziw... Piękna i wzruszająca to historia; być może zbyt wzruszająca i zbyt dosłowna, być może zbyt prosto napisana, by zasłużyć sobie na poczesne miejsce w rankingu światowej literatury. Ale z pewnością warta przeczytania, choćby po to, byśmy zastanowili się, ile w nas jest Emmy, a ile Aurory.