To trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe, by utrzymać się z literatury
Przewrotna tragikomedia. Połączenie liryzmu ze zwykłymi wulgaryzmami ulicy. Wciągająca jak zakręcony wir w odpływie prysznica. Powieść o powieści, o pisaniu, o jakże popularnej twórczej niemocy, o pragnieniu sławy. Literacka gra prowadzona z czytelnikiem. Prowadzona barwnym i dość ciepłym językiem. Podsycana i urozmaicana ironią. Pełna mrugnięć opuchniętym okiem z trudem przedzierających się przez dym markowych... khy.. khy.. papierosów. Opowieść o "świętości" pisarstwa.
Zostać pisarzem. Cytowanym, zapraszanym na rauty, rozpoznawanym. "Ach, miło cię widzieć!" albo "Co tam znowu naskrobałeś Mistrzu?!", a może " Twoja ostatnia powieść, o rany, po prostu zwaliła mnie z nóg, kotku!". Analizowanym przez wyłysiałych lub nadmiernie owłosionych, zdziwaczałych lub błyskotliwych krytyków - tych jasnowidzów słowa, którzy wiedzą lepiej niż sam autor co właściwie miał na myśli. Rozdającym uśmiechy, autografy, bon moty. Odbierającym Nike, Nobla, statuetki, czeki, wyrazy uznania albo szczere wyrazy... współczucia. Czułym, genialnym, nowatorskim, niezrozumiałym, głosem pokolenia, ostatnim słowem kultury, objawieniem, celulozową czkawką.
Takie marzenia błąkają się po głowach wielu, wielu ludzi. Głównie tych, co sięgając po kartkę zostają natychmiast zaatakowani przez tajemniczy wirus niemocy twórczej. Tych szczęśliwszych. Bo oprócz nich istnieje jeszcze wyjątkowo nieszczęsna grupa tych, którzy piszą może i bez trudu i bólu, ale mało kto ma siłę i ochotę przeczytać ich wypociny. Ci niby spełnieni, a niedocenieni. Cal Cunnigham, bohater książki, należy w zasadzie do tej pierwszej grupy, którą można wdzięcznie nazwać grupą "Sny o potędze". Ma dwadzieścia pięć lat. Od piętnastego roku życia marzy o literackim Parnasie, pozostając na razie literackim pariasem. Ukończył, jakżeby inaczej, literaturę angielską na uniwersytecie, nic zaskakującego, w Minneapolis. I wylądował, jak poszukujący Indii Krzysztof K., w Nowym Jorku. Miejscu dopełnienia literackiego przeznaczenia. Mieście spełnionych marzeń. Mieście pobudzającym wyobraźnię jak przypalona zjełczała czarna kawa. I tam właśnie, pełen niemocy twórczej, wykorzystując kaprys losu podszywa się
pod autora książki Prawie samobójstwo, ginącego w wypadku Stewarta. Współlokatora, studenta prawa. "To findesieclowe światła wielkiego miasta z dodatkiem chromosomu X i odrobiny postmodernistycznego fetysza do smaku. Gówniane mieszkanie, minimalna płaca za gównianą robotę, dysfunkcyjna rodzina. Złość." - tak mówi o książce jeden z tych co się na tym dobrze znają. Choć bliższe prawdy wydaje się stwierdzenie - "Zwykłe czarne znaczki na papierze, które wywołują napływ wspomnień, wrażeń i myśli".
Książka staje się bestsellerem, a Cal znanym pisarzem. No cóż, czasami świat to za mało. Cal sięga dalej. Żeni się z byłą dziewczyną Stewarta. Ale przeszłość, ta pamiętliwa i drobiazgowa, strasznie wkurzająca starsza pani, daje ciągle o sobie znać. Co z tego wyniknie i jakim „endem” się całość zakończy złośliwie nie powiem. Czyta się szybko. Barwny język. Poczucie humoru. Przewrotność. Trochę drażnią wulgaryzmy, ale to takie "znaki czasów", jak artystyczna twórczość na murach. Może pod dobroczynnym wpływem książki niejednemu wyparuje z głowy ta jakże dziwaczna myśl, żeby zostać znanym pisarzem?!