Fizykiem nie jestem, więc nie będę rozwodzić się nad objaśnianiem zjawiska, jakim jest promień światła. Skoncentruję się raczej na jego estetycznym i duchowym odbiorze. Jak dotąd światło kojarzyło mi się głównie z pięknymi odblaskami, skupianiem się na szczególe, ujawnianiem prawdy i być może naiwnym wyobrażeniem śmierci, gdy po duszę przychodzi anioł spowity w świetlistą poświatę, tudzież ze świetlistym tunelem. Gail Jones, w swojej najnowszej powieści Sześćdziesiąt świateł, stawia w smugach jasności kilka sfer. Młodą kobietę doby wiktoriańskiej, która miast chadzać w kryzach, układać bibeloty na etażerkach i być przykładną żoną, woli poznawać świat, ludzi i ma szczególną wrażliwość na światło, cecha wyjątkowo przydatna, gdyż Lucy jest twórczynią dagerotypów. W światłocieniu poczynań głównej bohaterki ukazana zostaje ówczesna mentalność, a zatem sporo tu tropów rodem z kart powieści Charlesa Dickensa oraz tego, co nie przystoi, jak np. ciągoty homoseksualne czy tabu dotyczące pragnień i marzeń. W tle
można poczuć chmurną pogodę londyńską, aromat kolorowych przypraw indyjskich, wreszcie zachłysnąć się beztroską Australii.
Jak widać powieść ta nosi w sobie znamiona albumu fotograficznego. Krótkie, zwięzłe rozdziały zarysowują problemy, odmalowują szczegóły i te widoki, które autorka uznała za godne uwiecznienia. Forma, którą wybrała Jones, zdaje się udatnie pasować do przedstawienia sztuki dagerotypii, jednak tak jak nuta zapisana na papierze, nie jest nutą wybrzmiałą, tak też literacki opis nie jest tożsamy z fotografią bądź dagerotypem. Czas potrzebny na przeczytanie fragmentu tekstu, przetworzenie go na całościowy obraz w wyobraźni nigdy nie będzie trwał mgnienie oka, w jakim jesteśmy w stanie objąć fotografię. Co więcej, miejsca niedookreślone wskazują na klasę przedmiotów, a nie na konkretne byty materialne. Tymczasem fotografia jest konkretna – oglądający widzą to samo. I choćby nie wiem jak Jones „wyłaziła ze skóry”, każdy z czytelników zrobi inną fotografię XIX-wiecznej rzeczywistości, a tło i poszczególne elementy zawsze wyjdą z ram. Czasem nie da się przeskoczyć możliwości warsztatu.
Mimo to jednak nie można tej książce odmówić literackich walorów. Narracja płynie tu gładko, momentami staje się liryczna, to znów nabiera bardziej chropowatej faktury w zależności od poruszonego tematu. Przyciąga i odurza operowanie nie tyle już samym światłem, co kolorami i zapachami. I mimo że klimat XIX w. momentami wydaje się zbyt zbliżony do aktualnych czasów, a tło umyka za ramy dagerotypów, nie da się odmówić Gail Jones sporej wiedzy, choć może czasami na siłę upychanej między kolejne frazy, oraz przejrzystej narracji i fascynacji intensywnością światła.