W 2009 roku Emma jest tuż po trzydziestce. Jest primabaleriną. Nie ma czasu na nic, prócz tańca – raz tańczy „Jezioro łabędzie”, raz „Dziadka do orzechów”. A pośród baletów wszech czasów nie ma miejsca na swojego psa, swój dom i swojego narzeczonego. Owszem, mieszkają ze sobą, ale Emmy więcej nie ma w mieszkaniu, niż jest – mimo że mają piękny taras na dachu. Owszem, chcą ze sobą spędzić życie, ale gdy Josh proponuje jej, żeby poznała jego rodziców, Emma odruchowo spogląda do kalendarza i stwierdza, że nie ma tam na to miejsca. I Josh w końcu odchodzi. A Emma z rozpaczy tańczy tak wytrwale, że łamie nogę... Nieoczekiwanie przed nią wyrasta życiowa pustka. Nieoczekiwanie w nią wpada. Nieoczekiwanie nie ma już nic do zrobienia i nic do przeżycia. Daje się więc przekonać matce do powrotu z zimnego Londynu do gorącej, rodzinnej Australii. A tam czeka ją niespodzianka - niedawno zmarła babka zapisała jej w spadku ogromny dom na Tasmanii.
Emma się opiera, ale oczywiście tam jedzie. Na tydzień, a potem na dwa, na trzy, na osiem... I oczywiście ten wyjazd zmienia jej życie. I oczywiście, nie będzie to zdradzeniem czegokolwiek, że na Tasmanii mieszka fascynujący mężczyzna, choć nie od razu Emma zauważa, jak piękne ma oczy... W tego typu powieściach już tak jest. Bohaterka, która z tej wielkiej dziury pod tytułem „nic” wygrzebuje się i stwierdza, że nie zauważała jak ładne są drzewa, jak ciepłe potrafi być słońce i jak dobrze smakują marchewki. Lepiej niż sushi. Itepe itede.
Emma opowiada swoją historię w pierwszej osobie – ma to na celu odkrycie jej bogatego życia wewnętrznego. A ja widzę w niej typową bohaterkę takich powieści, trochę głupiutką, trochę – bardzo! - egoistyczną, oderwaną od świata, kobietę-dziecko, która nagle musi odnaleźć się w rzeczywistości. Już nikt nie będzie robił nic za nią – asystentka została w Londynie, fani zostali w teatrze. Musi zacząć radzić sobie sama.
Piękniejszą, pełniejszą i mocniejszą postacią jest Beattie – babka Emmy. Na szczęście szarutka, głupiutka, denerwująca Emma jest tylko pretekstem do opowiedzenia losów babki, do snucia nici, które można wpleść w jej włosy, do tajemniczej historii, jaka się rozegrała na Tasmanii jakieś osiemdziesiąt lat temu.
Beattie ma dziewiętnaście lat, gdy zachodzi w ciążę z żonatym mężczyzną. To Londyn późnych lat dwudziestych, gdzie panna z dzieckiem to dziwka z bękartem. Dziewczyna próbuje pozbyć się problemu, ale dziecko rośnie w niej z determinacją i wielką siłą. Beattie musi zmężnieć, musi stwardnieć i wyrzucona z domu przez matkę podnieść głowę i znaleźć sposób na swoje życie. Na okładce powiedziano za dużo, zdradzono zbyt wiele tajemnic, bo do partii pokera z cynicznym arystokratą jest bardzo daleko. Kilka różnych miejsc, w których Beattie mieszka, kilka różnych osób, które spotyka na swojej drodze. Jest też pomiędzy tymi zdarzeniami dużo łez, wielka rzeka, którą nie tak łatwo przejść.
Historia babki to też historia małych miasteczek, zaściankowych, rozplotkowanych, pełnych uprzedzeń i zabobonnych. To też czas Wielkiego Kryzysu, pokazany oczami samotnej kobiety, która zakochuje się w kimś, w kim absolutnie nie powinna. To trochę chyba zbyt uwspółcześniona opowieść o kobiecie, która walczy o dziecko. A trochę też pomnik dla kobiety, która wstaje chwilę po tym jak upadła, otrzepuje sukienkę, podnosi głowę, patrzy w słońce i sprawdza, co może zrobić, by rozbite kolano nie krwawiło. Nie płacze, ale wśród pobliskich ziół szuka babki lancetowatej, żeby przyłożyć do rany, wyleczyć ją i znów móc się śmiać. To pomnik kobiety, która ze słabej płci wydobyła swoją siłę i wielkość.
I teraz ma być wzorem do naśladowania dla wnuczki.
Ta powieść miejscami jest przewidywalna jak powtarzalność dnia i nocy. Autorka za wiele chce powiedzieć naraz i rozsiewa po tekście zbyt oczywiste znaki – tu skrawek czerwonego materiału, a tu niebieski koralik. Wynikiem tego jest politowanie dla Emmy, która stara się odtworzyć losy babki – chciałoby się do niej krzyknąć, że nic nie rozumie i że jest ślepa na prawdę, którą ma przed oczami. Mimo że prawda jest wielka jak słoń. Zapominałam, że tylko narrator „od babci” jest wszechwiedzący, że Emma niekoniecznie...
Jest też miejscami bajkowa – jak Królewna Śnieżka, która mimo wszystko zawsze się na końcu budzi – nigdy nie chce być inaczej.Tutaj też – słońce, mężczyzna marzeń, duży dom, piękna sypialnia, jakieś stare papiery, które oczywiście uda się odcyfrować i tajemnica z przeszłości, która ma szansę stać się rodzinną spuścizną. Miejscami książka jest też banalna, jak pokrwawione stopy początkującej baletnicy. Za bardzo – a przez to nie mogłam płakać tam, gdzie powinnam się wzruszać i śmiałam się pod nosem tam, gdzie wcale nie powinnam.
I chciałoby się rzec – no tak, jeszcze tylko Tasmanii nie było. No i chyba Antarktydy. I tylko babcia ratuje tę książkę, hodując w domu bękarta. Zawsze to jakaś odmiana.