Właśnie ogłoszono śmierć mody i triumfalne nadejście normcore, czyli stylu na wtapianie się w tło. Moda jednak, jak wszystkie inne nałogi rodzaju ludzkiego, nie da się tak łatwo pokonać. Jeśli nie ubrania, to co? Jedzenie, oczywiście. Kalejdoskop szalonych trendów, szczytowy wykwit kultury i popkultury naszych czasów.
Dorota Masłowska w świecie gastro-ekscentryków jest jadło-normalsem, i z tej perspektywy pisywała przez dwa lata felietony do „Zwierciadła”. O czym? Rzecz jasna, o jedzeniu! Felietony te, zgromadzone w jednym tomie, niespodziewanie okazały się zbiorem opowiadań. Małe prozy Masłowskiej traktują, jak zwykle, o chaosie w naszych, polskich głowach, ale przy okazji – o podobnym chaosie w udręczonych żołądkach. Autorka obłuskuje stan gastro-świadomości Polaków jak cebulę z łupin i w końcu, obrani z pozorów, póz, aspiracji i snobizmów lądujemy w pół drogi między osiedlowym sushi i wielkomiejskim kebabem w wagonie Warsu nad schabowym z ketchupem. Albo ketchupem z ketchupem.
Tym razem jednak nie czujemy się aż tak okrutnie obnażeni, kiedy autorka zagląda nam do głów i miesza tam chochlą. Te opowiadania, choć wciąż potwierdzające słuch absolutny na rzeczywistość i język służący do jej opisu, przyprawione są ciepłem i nostalgią. Powracają w nich wątki przyjaźni, dzieciństwa, podróży, smaków i zapachów zepchniętych w podświadomość, bo niemodne i trochę śmieszne. Nie zawsze jednak bywa słodko – jak to u Masłowskiej, co chwilę wytrącani jesteśmy z rutyny myślenia i wygodnych schematów, rzeczywistość daje sobie zajrzeć pod podszewkę, a język (użyty do jej opisu) pokazuje się z kompletnie niespodziewanej strony.
Od lektury, błyskotliwie zilustrowanej przez Macieja Sieńczyka, czytelnik wstaje usatysfakcjonowany, choć trochę głodny. Poczytałby jeszcze…