Kiedy zabieramy się do lektury książki napisanej przez znanego autora i/lub mniej czy więcej wypromowanej przez rozliczne media, w zasadzie wiemy, czego się spodziewać, choć i tu zaskoczenia się zdarzają; kiedy natomiast trafia w nasze ręce pozycja spoza kręgu bestsellerów, niezauważona przez najbardziej opiniotwórcze środowiska, zakres możliwych wrażeń jest znacznie większy: od kompletnego rozczarowania do nieoczekiwanego zachwytu. Miraż mieści się na tej skali w całkiem przyzwoitym miejscu, a mógłby i awansować o oczko wyżej, gdyby...ale spróbujmy najpierw go przedstawić pozostałym czytelnikom.
Usytuowanie głównego wątku akcji w świecie przypominającym realiami średniowieczne Pomorze i Skandynawię, ale w rzeczywistości nieistniejącym („w Soradii około 1400 roku epoku erykańskiej”), a drugiego – ściśle z nim powiązanego – w przyszłości dość odległej, bo umożliwiającej ludziom swobodne przemieszczanie się w czasie, i to w postaci niematerialnej oraz obecność nawiązań do północnosłowiańskich i skandynawskich legend, pozwala uważać książkę za najbliższą gatunkowi fantasy.
Historia wyrzuconej przez sztorm na brzeg morza dziewczynki, która nawet dorósłszy i odkrywszy prawdę o swej tożsamości nie potrafi odnaleźć się w życiu, obudowana scenkami rodzajowymi, ukazującymi plastycznie i przekonywająco brutalną, nieokiełznaną naturę mieszkańców nadmorskich krain, przeplatana fragmentami prozy poetyckiej, wprowadzającej tajemniczy i trochę niesamowity nastrój, jest mroczna i niepokojąca.
Analizujący ją po wielu wiekach naukowcy postrzegają ją jednak zupełnie inaczej: próbują zracjonalizować każde zjawisko, dla każdego zachowania znaleźć wytłumaczenie w teoriach psychologicznych, psychiatrycznych, neurologicznych; im dłużej rozbierają osobowość Nadii na czynniki pierwsze, tym trudniej się oprzeć wrażeniu, że sami nie są do końca przekonani o słuszności swoich racji – a jak się okazuje, przynajmniej w przypadku Leonarda wrażenie to nie jest mylne. Tak, z pewnością wygodniej i bezpieczniej uzasadnić wszystko w sposób naukowy – ale ilu ludzi naprawdę przyjmuje wizję świata, w której nie ma zupełnie miejsca na rzeczy niepoznawalne i niewytłumaczalne, takie jak istnienie Dzieci Morza? Czy wiemy na ile nasze losy zdeterminowane są biologią, a na ile przeznaczeniem?Oto pytania, które kryją się między wierszami tej krótkiej i dramatycznej, pół-baśniowej, pół-realistycznej opowieści.
Pomysł, kompozycja i umiejętność stwarzania dostosowanej do sytuacji aury – raz zagadkowej, przesyconej grozą i niepewnością, raz surowej, ciężkiej, kłębiącej się od emocji, wręcz odpychającej, gdzie indziej trzeźwej, suchej i beznamiętnej – to niewątpliwe atuty powieści. Minusem natomiast jest jej nierówność językowa. Autorka doskonale radzi sobie z opisywaniem morza i scen rozgrywających się z jego udziałem, operując sugestywnymi metaforami i epitetami podkreślającymi zmienność i nieobliczalność wodnego żywiołu. Znacznie słabsze są natomiast partie tekstu, w których dominujące role odgrywają ludzie; trochę za dużo w nich wykrzykników, wbrew pozorom wcale nie wzmagających dramatyzmu określonych scen („Strach!”, „Cios!”), banalnych zwrotów („przeraźliwie zbladł”, „przebiegł promień szczęścia’) i odautorskich komentarzy w dialogach („zdenerwował się”, „zezłościła się”, „zainteresowała się”).
Porządna przygana należy się wydawcy: cóż z tego, że zilustrowano książkę doskonałymi, nastrojowymi grafikami, jeśli staranność korekty woła o pomstę do nieba? Co najmniej w kilkunastu miejscach brak należnych przecinków, zaś w paru innych wstawione są bez potrzeby; gorzej, że gdzieniegdzie pogubiły się i przyimki („nikt nie wypłynął morze”), w jednym zdaniu uległ przestawieniu szyk wyrazów („Pomieszało ci w głowie się dziewczyno!”), do innych wkradły się niezręczności („pytała się”), a nawet oczywiste błędy („Na prawdę nie chcesz...”). Mała rzecz i od autora niezależna – ale drażni i psuje ogólne wrażenie...