Szymon Hołownia uderzył księdza. Powód tłumaczy w nowej książce
Marcin Prokop w książce "Pół na pół. Rozmowy nie dla dzieci" zapytał Szymona Hołownię, czy jego stosunek do Kościoła uległ zmianie po ostatnich aferach. Odpowiedź może zaskoczyć. Tak jak i historia o tym, jak Hołownia uderzył księdza, gdy ten "przekroczył jego granice".
Marcin Prokop: Jak zapamiętałeś ten pierwszy kościół, do którego chodziłeś jako dzieciak? Co w nim było takiego, że czułeś się tam komfortowo, że stał się dla ciebie na wiele lat archetypem domu?
Szymon Hołownia: Jest u nas w rodzinie miła legenda, że wchodząc do białostockiej katedry, zwanej na mieście farą, rzucałem się na podłogę, żądając, żeby mama kupiła mi taki fioletowy szal, jaki ma ten pan, co sprzedaje coś ludziom w tej budce. Kiedy byłem w zakonie, robiłem z tego, rzecz jasna, mit narodzin mojego powołania. Tak, drodzy bracia i siostry, już wtedy pragnąłem mieć kapłańską stułę, od tak wczesnych lat! (Bo w naszym kościelnym slangu się nie chce, tylko zawsze się pragnie, podobnie jak się nie pracuje, tylko posługuje, et cetera). Pamiętam bardzo dobrze kościół Świętego Rocha w Białymstoku, wspaniały, monumentalny, specyficzny. Architekt, Oskar Sosnowski, zaprojektował jeszcze drugi taki kościół, gdzieś w szwajcarskich górach.
Zobacz też: "Mam talent Ameryka: Mistrzowie w Telewizji WP"
Nieprawdopodobna architektura: strzelisty, pomalowany na biało beton ze specjalnym wzorem, jakby odbitym na całym wzgórzu, i z wielką, realistyczną figurą Chrystusa w otoczeniu ciut mniejszych, ale też gargantuicznych kamiennych owiec. Robiła na mnie niesamowite wrażenie estetyczne. Później miałem to szczęście, że spotkałem bardzo fajnego księdza, proboszcza nowo utworzonej parafii na moim osiedlu – skrzyżowanie inżyniera, wizjonera, fundraisera, działacza społecznego, samorządowca. Albo się go kochało, albo nie znosiło. Ja bardzo go lubiłem, bo szybko wyczułem, że to przede wszystkim szczerze i głęboko wierzący człowiek.
To co, że na kazaniu potrafił zacząć od Niepokalanego Poczęcia, by później przez pół godziny truć o zaburzonym procesie wylewania posadzki czy niedoborach finansowych uniemożliwiających zakup cegły dziurawki? Widziałem go, jak się modlił. Byłem u niego u spowiedzi. To był trudny, święty człowiek. Spotykałem też, rzecz jasna, bardzo słabych księży. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, w odniesieniu do postępowania kilku z nich mógłbym zacząć mieć wątpliwości. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie mówiło się o tym, że należy mieć oczy szeroko otwarte na pewne zachowania.
MP: Dziś mamy sytuację odwrotną – po wstrząsach, jakie zafundowało nam ujawnienie między innymi obrzydliwych historii związanych z prałatem Jankowskim, po publikacjach Justyny Kopińskiej na temat księdza, który więził i gwałcił nastolatkę, po filmie "Kler" Smarzowskiego i dokumencie braci Sekielskich, wreszcie po aroganckich, zaprzańskich reakcjach na to wszystko ze strony części kościelnej hierarchii dziś niemal każdy ksiądz jest przez wielu ludzi z automatu podejrzany tylko przez to, że nosi koloratkę. Czy kiedykolwiek osobiście spotkałeś się z jakimś dewiantem, który mógłby swoją postawą zrazić cię do Kościoła en bloc?
SH: Nie. Raz jeden z księży próbował przekroczyć moje granice, nie bardzo wiem nawet, o co mu chodziło, chyba chciał mnie objąć na pożegnanie, a może nie tylko to, w każdym razie dostał w mordę.
MP: Ale bądźmy precyzyjni – z liścia, z główki czy z pięści?
SH: Z tak zwanego plaskacza, przy czym odepchnąłem go też na tyle mocno, że się przewrócił na tapczan czy wersalkę, przy której stał. Kojarzę też innego księdza, ważną personę białostockiego Kościoła, o którym moi ówcześni koledzy mówili, że ma przebogatą kolekcję filmów pornograficznych – nie wiem, nie korzystałem. Ale większość duchownych, których spotkałem, a jako aktywny działacz ministrancki spotkałem ich naprawdę wielu, to byli normalni ludzie. Jedni wspaniali, inni tacy sobie, jedni z pasją i powołaniem, inni – bezduszni absolwenci kierunku "technik organizator kultu religijnego”. Naprawdę nie oczekuję jednak od księży wyjątkowości, bo niby dlaczego miałbym jej oczekiwać? Oczekuję, że dobrze zrobią swoją robotę, nie schrzanią tego, co jest istotą ich misji. Nie muszą mnie zachwycać charyzmą ani zawstydzać cnotą. Od lat wyznaję zasadę, iż z tego, że listonosz pije, nie wynika od razu, że poczta nie ma sensu.
MP: Jak my się pięknie różnimy! Ja jednak od przedstawicieli "boskiej korporacji”, którzy uzurpują sobie monopol na wypasanie naszych dusz i przyznawanie przepustek do krainy życia wiecznego, oczekiwałbym czegoś więcej niż od sprzedawcy w McDonaldzie. No, ale może nie mam prawa tych oczekiwań formułować, skoro już dawno się z tego biura podróży wypisałem. A w tobie przeżycia, o których wspomniałeś, nie wzbudziły rezerwy do Kościoła?
SH: Nie. Między innymi dlatego, że miałem swoistą szczepionkę, punkt odniesienia choćby w postaci wspomnianego proboszcza, księdza Stanisława Andrukiewicza. Ech, co to był za gość! Do wymienionych wcześniej talentów dodałbym mu chronologicznie pierwszą sprawność konspiratora. Biskup ustanowił nową parafię na moim osiedlu, ale władze nie chciały dać pozwolenia na budowę kościoła, to była połowa lat osiemdziesiątych. Mój proboszcz postanowił więc załatwić to oddolnie. Potajemnie namówił parę pobożnych kobiet z osiedla, by "spontanicznie” gromadziły się na przewidzianym na budowę polu, przy "spontanicznie”, nie wiadomo jak, nagle wzniesionej kapliczce, i odprawiały tam nabożeństwa majowe.
No i co mieli zrobić biedni komuniści? Demolować kapliczkę? Rozganiać majowe? Przecież zaraz stanęłyby tam tysiące ludzi, wybuchłaby rewolucja. Rzecz rozniosła się i w ramach prywatnej walki z systemem pod tę kapliczkę zaczęli przychodzić prawie wszyscy mieszkańcy okolicy. Zrywaliśmy się ze szkoły. Mówiliśmy nauczycielom hardo: "Idziemy na majowe! I co nam zrobicie? Solidarność! Lech Wałęsa! Jan Paweł II!”. Nauczyciele najpierw osłupieli, ale szybko wrócił im rezon i zaczęli po prostu również chodzić na te majowe. Sprawdzali obecność i walili lufy oraz nieusprawiedliwione nieobecności tym, których tam nie wypatrzyli. Lekcja na całe życie: mądra instytucja to nie taka, która walczy z buntem, ale taka, która go wchłania.