Jak cywilizowany świat długi i szeroki, każdy zapytany, czy czytanie cudzej prywatnej korespondencji, podobnie jak i osobistych dzienników, bez zgody właściciela jest czynem moralnie nagannym, odpowie twierdząco. Kiedy jednak ów właściciel opuści ten padół, sprawa diametralnie się zmienia; jeżeli jest zwykłym sobie panem Iksińskim, do spuścizny jego dobierają się co najwyżej jacyś ciekawscy potomkowie, jeśli zaś jednak miał szczęście (albo pecha) być postacią znaną, jego osobiste dokumenty mogą zostać oddane do wglądu nieledwie całemu światu, chyba, że ich niedostępność obwarował w testamencie stosowną klauzulą.
Melchior Wańkowicz takowej nie uczynił, stąd w ponad trzydzieści lat od śmierci pisarza, a blisko wiek od powstania pierwszych zachowanych w rodzinnych archiwum listów, możemy zabrać się do podglądania prywatności państwa Wańkowiczów. A jest którędy podglądać, bowiem zgodnie z obowiązującą wówczas normą małżonkowie pisywali do siebie obszerne epistoły, relacjonujące przebieg niemal każdego dnia ich rozłąki. Dni tych było sporo; najdłuższe z rozstań trwało dobrze ponad dwa lata, podczas których studiujący w Warszawie Wańkowicz i bawiąca na wsi u krewnych najpierw z jedną, potem już z dwiema córeczkami jego żona – wówczas jeszcze nie King i Królik, ale po prostu Mel i Zosieńka – widywali się sporadycznie, późniejsze były już krótsze, ale i tak stanowiły okazję do intensywnej wymiany korespondencji. O czym tak żywo rozmawiała na odległość para intelektualistów, on – z wykształcenia prawnik, z zawodu urzędnik, dziennikarz i wydawca, początkujący pisarz, i ona – absolwentka historii, z zamiłowania tłumaczka
literatury angielskiej i francuskiej?
Jeśli spodziewamy się długich i wysmakowanych elaboratów, pełnych głębokich przemyśleń, dyskusji o literaturze i wszelkich innych sztukach, rozważań na temat przyszłości świata – z najjaśniejszą nawet świecą wypatrzymy ich tu niewiele. Sama proza życia: „cukru – nie ma ani na kartki, ani mego urzędniczego”, „Czy twój frak trzepany?”, „Tylko sprawię sobie dolną bieliznę, bo nie mam”, „Melku, przyślij trochę flotki”.... Troski finansowe, rodzinne nieporozumienia, zakupy, choroby dzieci, z rzadka tylko ważniejsze jakieś wydarzenia, jak wyjazdy Zofii na konferencje Koła Polek czy udział Melchiora w bankiecie na cześć Piłsudskiego – wszystko relacjonowane językiem niewystudiowanym, czasem zgoła potocznym, upstrzonym zdrobnieniami, skrótami, zapożyczonymi z dziecięcego szczebiotu neologizmami – i wszystko otulone w nieudawaną czułość: „Melek kochany (...), chcę, żeby Ci ładnie było”, „Moja Żywa Wodo”... W dzisiejszej pospiesznej rzeczywistości, zdominowanej przez szybkie formy komunikacji, narzucające
oszczędność środków wyrazu i uproszczenia języka, często brak czasu i miejsca na takie osobiste odniesienia; a szkoda, bo i nam by się pewnie chciało czekać „na jakie dobre słowo z szufladki czułości”.
Pomijając ten romantyczno-nostalgiczny aspekt, listy Wańkowiczów są wielce zasobną kopalnią informacji o Polsce międzywojennej. Tytuły czasopism, nazwiska artystów i polityków (w większości opatrzone obszernymi przypisami biograficznymi), fasony odzieży i gatunki tkanin, kwoty honorariów autorskich i ceny najrozmaitszych usług i artykułów. Sięgając po nie, mamy zatem okazję równocześnie wejrzeć w serca kochającej się i zaprzyjaźnionej ze sobą pary, i zwiedzić kawałek coraz bardziej odległej przeszłości. Dla tak chwalebnego celu warto czasem poszperać w cudzych szufladkach...