Gdyby losowo dobraną grupę aktywnych zawodowo ludzi poproszono, żeby możliwie jak najzwięźlej opisali wrażenia z kilkunastu ostatnich lat swojej pracy, bardzo prawdopodobne, że przeważnie padałaby odpowiedź: „Nic nadzwyczajnego”. No bo w gruncie rzeczy prawie każdy zarabia na życie, wykonując systematycznie i w miarę powtarzalnie to, do czego ma kwalifikacje: taksówkarz wozi pasażerów, dentysta leczy zęby, literaturoznawca pisze recenzje albo prowadzi zajęcia ze studentami polonistyki. I rzadko ten spokojny tok podobnych zajęć przerywa coś niezwykłego. A żeby taka niezwykłość trwała całymi latami i jeszcze pozostawiła po sobie tyle dobrych wspomnień, to już naprawdę trzeba mieć szczęście...
Miał je Michał Rusinek, świeżo upieczony magister filologii polskiej, gdy mu zaproponowano, by przez kilka miesięcy pełnił funkcję sekretarza Wisławy Szymborskiej, której właśnie przyznano nagrodę Nobla. Samo odbieranie telefonów, listów i faksów, odpowiadanie na nie i ustalanie kalendarza spotkań to nie takie znów niepospolite zajęcie – w końcu to samo robią całymi latami wszyscy sekretarze i sekretarki w wydawnictwach, przedsiębiorstwach handlowych i rozmaitych innych instytucjach. Ale już na przykład treść korespondencji, na którą trzeba było odpowiadać (pomijając prośby o autografy), bywała na tyle osobliwa, że „pojawiła się konieczność założenia teczki (...) z napisem ‘świry’”. Nie lada przeżyciem była też wyprawa do Sztokholmu, z koniecznością zaopatrzenia się nie tylko laureatki, ale i jej towarzysza, w stosowną garderobę. Po Noblu wszystko miało wrócić do normy – ale, „jak się okazuje, noblistą jest się dożywotnio. I tak z kilku miesięcy zrobiło się piętnaście lat”, lat, podczas których autor zdążył
zrobić doktorat i przygotować habilitację, nie przestając być prawą ręką poetki, a w ostatnich tygodniach jej życia bardziej już przyjacielem, niż pomocnikiem.
Piętnaście lat pracy z osobą, której co prawda daleko było do stopnia ekscentryczności prezentowanego przez wielu innych sławnych artystów, ale też w żaden sposób nie można jej było nazwać zwyczajną. I nie chodzi jedynie o talent, lecz o to, co go uzupełniało: sposób bycia, filozofię życia, poczucie humoru, stosunek do ludzi i świata, jednym słowem, wszystko, co stanowi o tym, że inni postrzegają danego człowieka jako kogoś nieprzeciętnego, choć na pierwszy rzut oka wcale nie musi się niczym szczególnym wyróżniać. Popatrzmy na tę fotografię ze stron 144-145, na której widzimy nie całkiem porządnie uczesaną starszą panią w zwyczajnej bluzce w jakiś drobny deseń i równie zwyczajnym grubym swetrze. „Zupełnie jak moja mama/ ciocia/ babcia”, może powiedzieć niemal każdy czytelnik. A gdy jeszcze przeczyta o nieskutecznych zmaganiach poetki z komputerem, tym bardziej ugruntuje w sobie to przekonanie. Ale czy nasze mamy, ciocie i babcie wpadłyby na pomysł doklejenia papierowej wysepki na globusie stojącym w
hotelowym holu? Czy chciałyby pozować do zdjęć pod tablicami z zabawnymi nazwami miejscowości albo organizować loteryjki, za pomocą których pozbywałyby się części swojej kolekcji kiczowatych przedmiotów? Czy, zamiast wysyłania standardowych kartek pocztowych, zadawałyby sobie trud wyklejania kolaży z ilustracji i kawałków tekstu wycinanych ze starych gazet i opatrywania ich żartobliwymi podpisami? Jeśli nawet tak, to na pewno nie każda i nie wszystko naraz. Bo cały ten zestaw konceptów, zwyczajów, dziwactw – podobnie jak unikalna technika przelewania myśli w słowa i swoiste „rozdwojenie” potencjału twórczego na dwa różne obszary, kunsztowną, refleksyjną lirykę i prześmiewczy purnonsens – mógł składać się na wewnętrzny portret jednej jedynej osoby.
Swoje wspomnienia z ponad pięciu tysięcy dni pracy dla poetki snuje Rusinek lekko, z wdziękiem i taktem, w gawędziarskim stylu, to zmieniając czas narracji, to odbiegając od jej chronologicznego porządku, przytaczając anegdotki, cytując fragmenty utworów. Wyłaniający się z jego opowieści portret Wisławy Szymborskiej jest barwny i pełen ciepła, a liczne fotografie, w dużej części wykonane w sytuacjach codziennych, bez pozowania, zwiększają wrażenie bezpośredniego obcowania z pierwszą damą polskiej poezji (który to tytuł zapewne jej samej by się nie spodobał, bo nigdy nie lubiła być na świeczniku).
Dla wielbicieli twórczości noblistki to zdecydowanie pozycja obowiązkowa, ale zainteresować może o wiele szerszą grupę czytelników, na przykład tych, którym jest bliska literatura i kultura polska drugiej połowy XX wieku, i tych, którzy lubią poznawać życie sławnych ludzi bez aury niezdrowej sensacji. I z pewnością nie sprawi im zawodu.