Był jednym z tysięcy stoczniowców, dzięki którym w 1980 roku robotnicy wygrali z komunistyczną władzą. Jan Kucharski opowiada o tamtym Sierpniu i o tym, czy spełnił jego nadzieje.
W 1980 miałem 21 lat, a w stoczni pracowałem od trzech lat. Byli tu ludzie z całej Polski. Ci starsi trafili tu zaraz po wojnie, ale młodzi nadal przejeżdżali. Ciągnęła ich ta stocznia. Ja przyjechałem z rzeszowskiego.
Tacy jak ja mieszkali w hotelach robotniczych albo na kwaterach prywatnych. Z kolegą dzieliłem pokój przy jednym małżeństwie na ulicy Łąkowej. Stocznia za to płaciła.
Robiło się na akord, jak ktoś miał zdrowie, to brał nadgodziny i dobrze zarabiał. Łatwo było o konflikty: przyszedł młody, szybszy, zwiększył normę, technolog trzymał się jego, a nie tego starszego. Wszyscy musieli więcej harować.
PZPR było wszędzie, nic się nie działo bez wiedzy sekretarzy i egzekutywy. Dzisiaj to wszyscy są bohaterami. Ale w tym czasie naprawdę trzeba było uważać, z kim się rozmawia i o czym.
Brygady, które pracowały z sobą, zbliżały się do siebie. Ludzie mieli codziennie swoje radości i smutki, czasami poklepywali się po ramionach, a czasami skakali do oczu.
Do tradycji należało, że w stoczni była legalnie robiona wigilia. Mieliśmy wysprzątany cały warsztat, wszystko wymiecione i poukładane, takie roczne porządki jak w domu. Każdy rzucał do kapelusza jakiś grosz, jeden biegł po choinkę, ale nie niższą niż 3 metry.
Siedzieliśmy przy niej, rozmawiali, zżywali się ze sobą. W nowoczesnej Polsce to już zaniknęło.
W takim zaufanym gronie starsi czasami opowiadali o Grudniu 1970. O paleniu komitetu, strzelaninie, o tych ludziach co zginęli, szturmowaniu bramy więzienia na Kurkowej, bo tam było zamkniętych część stoczniowców.
Strajk w sierpniu 1980 roku to dla mnie młodego było coś niebywałego. Jak to, kurczę, strajk? Co się stało? Wtedy pierwszy raz usłyszałem o Annie Walentynowicz, którą zwolnili z pracy.
Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Jak żeśmy poszli na bramę, była tam masa ludzi, była adrenalina.
Jak Lech Wałęsa się pokazał, strajk nabrał nagle całkiem innego charakteru. Wtedy zobaczyłem go pierwszy raz. Ten to miał gadane.
Przedtem był taki brak orientacji, brakowało przywódcy. Jak go przywieźli i on powiedział, że będzie za nami murem stać i walczyć do końca, zaczęło się to wszystko układać.
Po dwóch dniach dali podwyżki i kazali zakończyli strajk. Część ludzi zaczęła wychodzić, byli tacy, co mówili, żeby zostać, inni, że trzeba dalej strajkować dla małych zakładów.
Wałęsę pamiętam, jak stał na wózku i mówił, żeby nie iść. Zostałem. Nie bałem się, nie miałem rodziny, byłem ciekawy, co będzie się działo dalej.
Przez dwa dni było trochę strachu, było nas bardzo mało, tysiąca ludzi nie było. Powstały nowe postulaty, ktoś je wydrukował. Rozdawali ludziom na mszy.
Ja pomagałem postawić ten pierwszy drewniany krzyż na placu przed stocznią. Wtedy nie było za ciekawie, człowiek się trochę bał, bo zdjęcia robili. Byliśmy potwornie zmęczeni. Najgorsza była ta noc, trzeba było pilnować, żeby już nikt nie wyszedł, bo było nas tak mało.
Potem ludzie zaczęli wracać. Przyłączało się coraz więcej zakładów, tramwaje stały, zaczęły przyjeżdżać inne komitety.
W nas wstąpiła nowa nadzieja. Całkiem inaczej zaczęliśmy funkcjonować.
Było ogłoszenie, że trzeba robić kawę, kanapki. Ja z kolegą zaczęliśmy się przy tym udzielać. Potem przez megafon na bramie nadaliśmy komunikat, że potrzeba chętnych do obsługi strajkujących przy robieniu jedzenia. Mnóstwo osób się zgłosiło. Dobraliśmy trzy dziewczyny, które zaczęły nam pomagać.
Zostały z nami w stoczni do końca strajku.
Gdańszczanie zaczęli przynosić do stoczni jedzenie. Chleb nam przywozili piekarze, ktoś inny ser i jajka. Świniaka nawet całego nam przywieźli.
Była taka firma Baltona, która zaopatrywała statki. Oni z magazynów przywieźli dużo towarów.
Ja wydawałem to potem na wydziały. Wszystko musiałem zanotować. Porządek musiał być, z każdego wydziału byli wyznaczeni ludzie upoważnieni do pobierania jedzenia. Musieli podać, ilu ich tam jest. Widziałem, że z dnia na dzień ludzi przybywało.
Jak miałem chwilę, to szedłem posłuchać co się dzieje na sali BHP. Miałem tam specjalną przepustkę, bo zanosiłem tam jedzenie i picie.
Na bramach była zbiórka na pomnik. Ludzie dużo pieniędzy przynosili.
Teraz to już nikt nie chciał uciekać. Niektórzy mieli lepiej niż w domu, takiego jedzenia niektórzy w życiu nie widzieli.
Czekaliśmy na koniec. Na głównej stołówce grało się w pokera, jedzenia od groma.
Strajk się pięknie udał, było co świętować. Podpisaliśmy porozumienia. Byliśmy przekonani, że następny dzień będzie jeszcze ciekawszy. Wszystko miało być wspaniale.
Młodzi jak ja liczyli, że teraz będzie można prosperować, będzie wszystko sprawiedliwie i demokratycznie. Ale zaczęło się codzienne życie.
Ja byłem jeszcze kawalerem. Tak bardzo się nie przejmowałem, że w sklepach było coraz puściej. Wędliny trudno było kupić, ale za to, jak smakowały!
Teraz można kupić wszystko, ale to nie jest nawet porównanie. Wtedy były lepsze. Ja zresztą zawsze miałem szczęście, jak wracałem z pracy, to zawsze na coś trafiłem.
Setki tysięcy osób było na odsłonięciu pomnika Grudnia. Oczywiście była też cała stocznia. W 1981 chodziłem pod halę Olivii zobaczyć, jak wygląda ten pierwszy zjazd Solidarności.
Wydaje mi się, że nastroje nie były najgorsze, my młodzi liczyliśmy, że dzięki Solidarności spotka nas w życiu coś dobrego. Człowiek nasłuchał się, jak tam na Zachodzie jest, u nas też może mogłoby być tak samo. Potem w Solidarności zaczęły się niesnaski.
Stan wojenny mnie zdenerwował. Nie po to człowiek przedtem walczył, żeby wszystko wróciło do tego, co było. Jak usłyszałem, co się dzieje, poszedłem od razu na stocznię. Próbowaliśmy strajkować. Zomowcy szybko weszli do stoczni, jak desant, nie patyczkowali się z nami. Szybko nas spacyfikowali.
Na sali BHP przesłuchiwali nas po dziesięciu. Tych najbardziej zaangażowanych internowali. Resztę szpalerem wyprowadzali za bramę. Pałowali i wypuszczali do dworca.
Płakałem jak dziecko, ale to przez ten gaz. Człowiek nie wiedział, czy to już wojna.
Żartów nie było. Mój kolega był wtedy w wojsku. Pod stocznią siedział w skocie. Potem mi opowiadał, że miał pięć tysięcy sztuk amunicji. Mówił, że jakby rozkaz dostał, to by musiał strzelać. Był przygotowany na to. Byli źli jak cholera. W tych wozach bojowych było strasznie zimno i dupy przymarzały im do siedzenia. Uważali, że to przez nas.
Po paru tygodniach w prasie komunikat, żeby wracać do pracy. Ktoś tam próbował jeszcze związki prowadzić, ale to już nie było to.
Poszedłem do liceum, wieczorowego, zdałem maturę. Marzyłem, żeby iść na studia.
W 1984 roku założyłem rodzinę. Czasy nie były za wesołe, ale zakochałem się. Pojechałem w moje strony, powiadomiłem rodzinę. Wesele mieliśmy na działkach, tam można było świetlicę wynająć. Nawet orkiestra była, tylko jedzenie trzeba było załatwić aż z południa Polski, przyszło 70 osób. Bawiliśmy się tam trzy czy cztery dni.
Rok później urodził nam się syn. Zamieszkaliśmy u teściów.
W 1987 wyjechałem do pracy do NRD. Firma z Gdyni oferowała tam kontrakty. Kolega mnie namówił. Słuchaj Jasiek, można dobrze zarobić. I w 1990, kiedy burzyli mur, ja byłem akurat w Berlinie i wszystko widziałem na własne oczy. Mówili na mnie "stoczniowiec od Wałęsy".
I jeszcze mi się udało, bo marki wschodnie mogłem wymienić na zachodnie w stosunku jeden do jednego. Czasy były świetne, bo ja jeszcze z NRD przywoziłem rzeczy na handel na rynek na Przymorzu: buty Salamandry, bardzo modne były wtedy te śniegowce dziecięce, bielizna damska i męska, aparaty fotograficzne i radia.
Ja tylko porządne rzeczy przywoziłem. Jak się było młodym małżeństwem, to każdy grosz się przydał.
Na te pierwsze wybory po Okrągłym Stole poszedłem, bo akurat byłem w Gdańsku. W 1990 wróciłem, te wyjazdy za granicę mi się jednak spodobały. Zacząłem pływać na statkach, głównie u zagranicznych armatorów.
Ci mówili na mnie „komunista od Wałęsy”.
Aż to też mi się znudziło i znów znalazłem pracę jako stoczniowiec. Ale nie zatrudniłem się w stoczni tylko w takiej spółce. Robiliśmy to samo co stoczniowcy, ale zarobki były lepsze. Pracowaliśmy dla Stoczni Gdańskiej i na Remontówce.
Ludzie byli szoku, gdy Wałęsa zrezygnował z przewodnictwa w Solidarności i postanowił kandydować na prezydenta. Nie było chyba takiego, co na niego nie głosował. Inflacja i plan Balcerowicza jakoś mnie specjalnie nie dotknęły. Miałem jeszcze oszczędności. Na własne mieszkanie długo czekaliśmy.
Pod koniec lat 80. żona dostała w końcu kawalerkę. Ktoś mi podsunął pomysł, żeby spróbować zamienić się kimś na większe. Długo szukałem, aż udało nam się coś znaleźć. Trzeba było jednak sporo dopłacić.
Polityką interesowałem się coraz mniej. Jakoś tak zdałem sobie sprawę, że tu nikt człowiekowi nie pomoże. Umiesz liczyć? Licz na siebie.
Ale na wybory zawsze chodzę. No, jak miałbym nie chodzić po tym wszystkim, co przeżyłem? Ale zawsze jestem potem zawiedziony. Chciałbym, żeby to było już normalne, spokojne życie. Choć nie mam już nadziei, że to się kiedyś zmieni.
Cieszę się z tego, że zostałem dziadkiem. Syn ma dwójkę dzieci, chłopczyka i dziewczynkę. Uwielbiam je, jestem z nich dumny.
W sierpniu, czterdzieści lat temu wydawało się, że wszystko będzie wspaniale. Teraz jestem już zmęczony. W stoczni jestem spawaczem. Do emerytury zostały mi cztery lata.
Telewizji nie oglądam już od pół roku.
Marek Sterlingow razem z Dorotą Karaś jest autorem książki "Walentynowicz. Anna szuka raju", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.