Sto pięćdziesiąt na sztandze umysłu
Polska literatura współczesna znajduje się wszakże niemal całkowicie w cieniu archetypu Pisarza z Kawiarni. Ba, to właśnie autorzy najmłodszego pokolenia, spod znaku Masłowskiej i „Lampy” wpisują się w ów model najściślej.
Przesąd polski: pisarze to intelektualiści.
Owszem, bywają intelektualiści i między pisarzami. Bywają i między aktorami, reżyserami, malarzami, kompozytorami, śpiewakami, dziennikarzami nawet. Czasami im to w pracy i karierze pomaga, czasami przeszkadza. Ale warunku koniecznego nie stanowi. Umiejętność opowiadania zajmujących historii sama w sobie nie wymaga ani większej inteligencji, ani większej wiedzy niż umiejętności, na których opiera się wiele innych profesji. „Intelektualista” to nie to samo, co „inteligent” („inteligencja” to warstwa społeczna), nie odpowiada też klasyfikacji zbudowanej na PRL-owskim micie „pracy umysłowej”. Wkrótce prawie wszyscy mieszkańcy Zachodu będą w jakimś stopniu „pracownikami umysłowymi”, wyjąwszy kurczące się kasty też coraz bardziej wyspecjalizowanych zawodów rolniczych, rzemieślniczych i usługowych. „Intelektualista” definiuje się raczej przez sposób oglądu świata (skupienie na poznaniu i zrozumieniu zamiast doświadczenia i uczestnictwa) i kierunek drogi życiowej. Która wymaga ciągłego rozwoju umysłowego: jak
kulturysta sprzeniewierzy się swojemu ideałowi i powołaniu, zaniedbując regularne ćwiczenia ciała, tak intelektualista wyłamuje się ze swej roli, pozwalając na uwiąd intelektu.
Bywają więc pisarze tacy i tacy. By sprowadzić rzecz do jasnych opozycji, posłużę się dwoma archetypami: Pisarza z Kawiarni i Pisarza z Biblioteki. Który lepszy, który gorszy? To rzecz osobna. Czytałem arcydzieła autorstwa tych i tych. Wartość dodana zawsze pochodzi z tajemnych wewnętrznych mechanizmów „silnika kreacji”, różne są natomiast sposoby dostarczania mu energii i tryb jego pracy.
Pisarz z Kawiarni przeżywa. Żeby napisać, musi przeżyć. Wszyscy autorzy piszą „sobą”, ale on pisze o sobie - inaczej nie potrafi. Nie planuje. Nie robi researchu. Nie dzieli czasu na pracę i nie-pracę. Zadymione kawiarnie i knajpy nocne - to są jego biblioteki. Pijackie wędrówki przez obce miasta i noclegi u nieznajomych - to jest jego research. Życie płynie poza kontrolą, Pisarz z Kawiarni daje się porywać dzikiemu nurtowi: tu burda polityczna, tam epizod narkotykowy i odwyk, ówdzie porzucone dziecko. Pewnego dnia budzi się i ni z tego, ni z owego pisze w cugu - może wiersz, może opowiadanie, może powieść krótką. O czym? „Musiałem to z siebie wyrzucić”.
Pisarz z Biblioteki wymyśla. Im bardziej wymyśla, tym więcej czyta - to, co istnieje tylko w jego głowie, wymaga dla podtrzymania wirtualnej egzystencji obfitej pożywki myślowej. Zazwyczaj jest nudnym człowiekiem, w każdym razie nie sposób o nim nakręcić ekscytującego filmu: kamera godzinami pokazuje człowieka ślęczącego w ciszy przy biurku. W mieszkaniu sterty książek i papieru luzem. Żadnych malowniczych skandali. Dziennikarz podsuwa mikrofon - Pisarz z Biblioteki odpowiada na pytania jakby mówił do samego siebie. Kiedy siada do nowej książki, planuje skrupulatnie i rozlicza się z dziennego urobku: tyle a tyle stron, tyle a tyle godzin, o tyle pozostaję w tyle. (Zawsze pozostaje w tyle).
W naturze występują zazwyczaj różnoprocentowe mieszanki powyższych postaw. Polska literatura współczesna znajduje się wszakże niemal całkowicie w cieniu archetypu Pisarza z Kawiarni. Ba, to właśnie autorzy najmłodszego pokolenia, spod znaku Masłowskiej i „Lampy” wpisują się w ów model najściślej.
Tym goręcej polecam lekturę Dzienników z lat osiemdziesiątych Teodora Parnickiego. Parnicki, jaki się z nich wyłania, stanowi chyba najlepsze przybliżenie przeciwnego modelu pisarstwa, swoistą odtrutkę na dzisiejszą łatwą mitologię „intelektualisty”.
Dzienniki nie są książką zawierającą jakieś porażające prawdy czy choćby lekturą, jak się mówi, „wciągającą”. Dzieło, nad którym się tu pochylamy i które ukazuje się nam w nowym świetle, to nie owe suche zapiski, lecz to, o czym traktują, tzn. samo życie i praca Teodora Parnickiego.
Był to nałóg, w istocie niewiele się różniący od innych nałogów, np. alkoholowego.
“21 X 1981
Dzień znów „bez picia”, a więc pisanie też „bez picia”.
Napisałem nieco ponad 40 stron, choć faktycznie byłoby chyba tego mniej niż 40 - ze względu na wielką ilość skreśleń. Nie jest to dobre, ale lepsze najprawdopodobniej już nic, co by „spod mego pióra” wychodziło, nie mogłoby być.
Ela mi powiedziała dzisiaj wprost, że jest to książka zła, i chyba z sądem takim muszę zgodzić się, ale tak samo muszę do końca doprowadzić ją - dokładnie taką, jaka w rzeczywistości jest. W tym dniu przekroczyłem stronę 5400 rękopisu”.
Jak nałogowy hazardzista gra mimo przegranych i właściwie spodziewając się ich, tak Parnicki pisał już z fatalistycznym nastawianiem: dobre to czy złe, pisać muszę.
Nie miał znaczenia stan zdrowia. Owszem, wpływał nań o tyle, o ile utrudniał czytanie i pisanie, czyli przez ograniczenia czysto fizyczne, ale sam Parnicki nie liczył się z nim zupełnie.
“28 I 1984
Pisałem dalej jeszcze powieść, napisałem nawet dużo, ale chyba znowu ze szkodą dla wzroku”.
Co nie przeszkadzało mu popadać w osobliwą hipochondrię. Ciało stanowiło przedmiot jego wielkiej troski, ale jako rzecz osobna od Parnickiego: cenna pamiątka, do której człowiek pozostaje emocjonalnie przywiązany, przecież nie będąca samym człowiekiem.
“28 IV 1984
Zjadłem odruchowo ciastko, którego dotknąłem palcami, w których uprzednio trzymałem pieniądze. Czy z tego nie wyniknie poważna choroba - np. żółtaczka?!”
Poza tym jednak mamy tu niemal wyłącznie wyciągi z rejestrów czterech rodzajów księgowości, możliwie beznamiętne rachuby i wyliczenia: ile napisał; ile i czego przeczytał (i w jakim języku); ile wypił (lub nie wypił); ile pieniędzy otrzymał jako honorarium za to czy inne dzieło, i ile w sumie pozostało mu na książeczce oszczędnościowej. Okazyjnie pojawiają się listy znajomych, którzy odwiedzili Parnickich danego dnia, oraz bilanse wypalonych/posiadanych papierosów. (Był stan wojenny, brakowało mu także papieru do pisania).
Buchalteryjna suchość i zwięzłość od czasu do czasu owocują swoistymi „pamiętnikowymi haiku”:
“5 IV 1988
Żyję 80 lat i 1 miesiąc.
Piłem czerwone wino do obiadu”.
Wszelako czytelnik spodziewający się smaczków i sensacji z życia Pisarza z Kawiarni ziewa już po kilku stronach. „Nuuuda. Nic się nie dzieje. On tylko siedzi i czyta i pisze”.
Cóż, na tym to w zasadzie polega.
“I'll show you the life of the mind!”, krzyczał szaleniec z genialnego Bartona Finka, pędząc z dubeltówką płonącym korytarzem. No ale właśnie w życiu, tj. bez efektów specjalnych na ekranie, nie sposób POKAZAĆ, co dzieje się w twórczym umyśle. Pozostają tylko przygodne fenomeny materii i skrupulatna rejestracja tego, co wchodzi do czarnej skrzynki. W efekcie rzecz cała przypomina eksperymenty z ważeniem człowieka przed i po śmierci w nadziei obliczenia ciężaru duszy: bajka i szrlataneria, zerowy wgląd w tajemnice Stworzenia.
Wymieniając bodaj setki lektur, Parnicki zaledwie kilka razy pozwala sobie na wyrażenie wartościującej opinii, skomentowanie treści. Sportowiec wyczynowy łykający w treningu witaminy nie notuje w dzienniczku ćwiczeń, czy mu smakowały: ważne jest tylko, czy dostarczył organizmowi wszystkie elementy odżywcze.
Albowiem Dziennik z lat osiemdziesiątych jest swoistym raportem z obsługi dwóch maszyn: ciała i umysłu. Ile paliwa im dostarczono, jakiego rodzaju, jak maszyny się sprawują - czy output odpowiada inputowi. Niekiedy sfery ciała i umysłu zachodzą na siebie - Parnicki np. z kliniczną dociekliwością próbuje wyprowadzić regułę opisującą wpływ wypitego alkoholu na ilość i jakość tworzonej literatury. (Długo utrzymuje się teoria „lepszego dnia po”).
Oczywiście nie mogłem nie skojarzyć Dzienników Parnickiego z Dziennikami Máraiego, który wyznawał dokładnie tę samą filozofię pisania, wykładając ją nawet bardziej bezpośrednio. Właśnie jak sportowiec nie może spożywać pewnych pokarmów, skoro zachowuje rygorystyczną dietę, i musi kłaść się spać o określonej porze, przestrzegając harmonogramu w codziennym życiu, tak samo pisarz traktujący swą pracę równie poważnie co Parnicki czy Márai nie może zapychać sobie umysłu pożywką śmieciową; dostarcza mu regularnie strawy najzdrowszej, najbardziej energetycznej, całe życie układając pod tym kątem. Reszta to pochodne: zasada, by każdego dnia pisać choć linijkę; wielokrotne lektury klasycznych dzieł; samurajska dyscyplina utrzymywana do samego końca. Obaj na starość ślepli i czytali już przez lupę, zgarbieni nad stronicą, litera do litery, słowo do słowa - umysł niezwalniający, uwięziony w rozpadającej się biologicznej maszynerii.
Postscriptum:
Notatka z 10 I 1983:
“Romawiałem telefonicznie z p. mecenasem Milewskim (moje sprawy podatkowe) i z p. Zajdlem z Instytutu Rentgenologii (umawialiśmy się na nowe zdjęcie moich płuc)”.
Jeśli nie mieliśmy w Warszawie więcej Zajdlów-inżynierów radiologii, to Teodora Parnickiego prześwietlał wówczas inny pisarz, Janusz A. Zajdel.