Niewielka książeczka mało u nas znanej włoskiej pisarki to – jak można wnioskować z notki na okładce – historia dość niezwykłej przyjaźni między pięćdziesięcioletnią kobietą a małą dziewczynką. Przyjaźni, jak się okazuje, nie do końca pewnej, ba – może tylko wyobrażonej sobie przez starszą i dojrzalszą ze stron? Drugą, małą Flavię, poznajemy bowiem tylko pośrednio jako adresatkę listów Very. Możemy się tylko domyślać, czy na nie odpisuje (na pewno nie od początku, bo pierwsze listy powstają, gdy dziewczynka ma zaledwie sześć lat, a więc pewnie co najwyżej potrafi się podpisać), czy tylko je czyta (albo czyta jej ktoś inny?), czy jest w stanie je w ogóle zrozumieć, bo przecież pisane są stylem i językiem osoby dorosłej, z użyciem wielu niepowszednich dla dziecięcych uszu wyrazów i z poruszaniem zagadnień zbyt zawiłych dla sześcio-, ośmio-, czy nawet dwunastolatki? A może listy w ogóle nie opuszczają biurka Very, stanowiąc dla niej rodzaj autoterapii, jakiej potrzebuje, uwikławszy się w kontrowersyjny
związek z młodym artystą? Ta ostatnia hipoteza wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.
Autorka nie ujawnia rozwiązania zagadki, ale też nie jest ono specjalnie potrzebne. Rzeczywista bowiem treść powieści to nie odpowiedź na pytanie, czy możliwa jest przyjaźń między osobami w tak różnym wieku. Cóż więc takiego? Odpowiedź znajdujemy w tytule książki. Osobiście nie jestem zwolennikiem diametralnego zmieniania tytułu dzieła na życzenie tłumacza czy wydawcy; wszak, gdyby komuś zechciało się przemianować wedle własnej fantazji Wojnę i pokój, Komu bije dzwon, Łuk Triumfalny, wyszedłby pewnie taki sam niewypał, jak swego czasu ze sławetną Fredzią Phi-Phi... Tutaj jednak ten przewrotny zabieg okazał się wyjątkowo sensowny: zamiast oryginalnego Dolce per se („Słodkie w sobie”), będącego cytatem z wiersza niezbyt u nas popularnego włoskiego poety Leopardiego, wybrano jako tytuł frazę wygłoszoną w zabawie przez małą Flavię, posiadającą jednak o wiele głębsze znaczenie, niż nadała mu dziewczynka.
Ten list to ja – tak, każdy z tych listów to cała Vera, z jej miłością do Edwarda (notabene, tłumacz nie powinien był chyba spolszczać jego imienia, podobnie jak babki Hiacynty, skoro cała reszta rodziny nosi oryginalne włoskie imiona?), potem z niezagojoną raną po rozstaniu, powodującą, że wciąż rozpamiętuje wspomnienia. Poszczególne listy opowiadają, jak Vera postrzega rodzinę ukochanego i miejsca, w których bywa, jak reaguje na muzykę i na złe traktowanie zwierząt przez wieśniaków, co sądzi o śmierci i o poszukiwaniu w sobie iskierki dziecięcości. Istnienie czy nieistnienie Flavii jest tylko mało znaczącym marginesem – bo tak naprawdę Vera potrzebuje zrozumieć i wyrazić siebie, może z większym pożytkiem, niżby to próbowała czynić na kozetce u psychoanalityka. Nie jest to książka z tych, które rzucają na kolana, ale robi wrażenie.