Za sprawą okładki, która mi się nie podoba, byłem źle nastawiony do albumu Bar starego francuza. Wiadomo, nie należy oceniać książki po okładce, ale, niestety, wizualne upodobania czasem są silniejsze: albo coś wpada w oko, albo nie. W wypadku komiksu Denisa Lapière (scenariusz) i Jean-Philippe Stassena (rysunki) to główna ilustracja skutecznie zniechęcała mnie przez ponad miesiąc do lektury. To był błąd. Jeśli ktoś ma podobne problemy i refleksje to niech się przełamie, niech nie czeka miesiąc lub dłużej i od razu „Bar…” przeczyta, nie zważając nawet na resztę tej recenzji. Jak nie trudno domyślić się po przeczytaniu wstępu, dalszy ciąg tekstu będzie zachwalał produkcję Wydawnictwa Komiksowego.
Głównymi bohaterami opowieści jest para młodych ludzi, właściwie nastolatków. On ma na imię Celestin, ona Leila. W momencie rozpoczęcia opowieści są oddaleni od siebie pięć lub sześć tysięcy kilometrów. Dla obojga opowieść zaczyna się w tym samym miejscu: od sceny ucieczki.
On ucieka z rodzinnej wioski, położonej gdzieś w Afryce Środkowej, ma wówczas osiem lat, zabiera ze sobą siostrę – Kudi. Idą na północ. Jak możemy się dowiedzieć od narratora: „Właściwie Celestin nigdy tak naprawę nie wyjaśnił, dlaczego opuścił swoją wioskę… Jednego dnia mówił, że zrobił to, by ustrzec swoją siostrę przed ceremonią obrzezania… Innego pisał, że uciekli przed swoim papciem”. Widać, powód nie jest ważny. Znaczące są wydarzenia, miejsca oraz napotkani ludzie, z którymi styka się podczas swojej kilkuletniej wędrówki bezdrożami Czarnego Lądu.
Ona mieszka w Europie, prawdopodobnie we Francji lub Hiszpanii, jej rodzice to imigranci z Maroka. Dziewczyna buntuje się przeciwko skostniałym, tradycyjnym normom panującym w arabskiej rodzinie. Jest wrażliwa – rytualny ubój świątecznego baranka kończy się torsjami w toalecie. Zamiast takhlili chciałaby nosić krótkie spódniczki i spodnie, wychodzić i wracać do domu o dowolnych porach, czytać wybrane przez siebie książki, palić papierosy. Mówiąc w skrócie: chciałaby być wolna. To wewnętrzna potrzeba uwolnienia się spod władzy rodziców, środowiska, patriarchalnej kultury i religii, pchnęła ją do ucieczki z domu. Chciała być samodzielna, w końcu ma już siedemnaście lat. Zdecydowała się wyjechać do Maroka, odwiedzić rodzinną wioskę, w której nadal mieszkają wujowie i dziadek. Najpierw wylądowała w Tangerze. A potem ruszyła dalej…
Scenariusz komiksu jest przemyślnie skomponowany. Dwie linie narracyjne, w których zapoznajemy się z losami Celestina i Leili, prowadzone są odrębnie. Czytelnik przewiduje, że w którymś momencie muszą się one zetknąć ze sobą. Osobiście myślałem, że to będzie w finale książki, że spotkają się, pokochają, a następnie będę żyli długo i szczęśliwie. Jednakże Denis Lapière skonstruował opowieść przełamując ów schemat. Do spotkania bohaterów dochodzi w tytułowym barze Starego Francuza, który położony jest gdzieś na pustyni. Celestin uwodzi dziewczynę opowieścią, historią, ona odwdzięcza mu się tym samym. To ich ze sobą spaja, w dalszą drogę wyruszają razem. Czy do finału dotrą również razem, tego już zdradzać nie będę.
Wydawać by się mogło, że „Bar starego francuza” jest historią o nastolatkach na gigancie. Bezsprzecznie, ucieczka jest głównym motorem postępowania obu bohaterów. Nie jest to jednak ucieczka przed czymś, od czegoś. Bliższe prawdzie będzie określenie, że oboje uciekają do czegoś, że gonią za czymś. Podróżują, by poznać świat, by jak najwięcej go wchłonąć w siebie.
„Zawsze wierzymy, że życie gdzie indziej jest lepsze. Wszyscy w to wierzą. Leila także. Ale ci, którzy podróżują, dobrze wiedzą: życie to życie, wszędzie takie samo i nic innego nie da się o nim powiedzieć... Co Leila mogła znaleźć w Maroku? Och! Oczywiście, zawsze znajdą się ludzie, którzy mają gotowe odpowiedzi na wszystkie trudne pytania. Ale czy rzeczywiście myślicie, że szczęście można znaleźć w Ameryce, a nieszczęście w Afryce? Albo szczęście w Niebie, a nieszczęście na Ziemi? Albo w mieście, a nie na pustyni? (...) Nie, to nie życie się zmienia, tylko wędrowiec". Wbrew pozorom, powyższy cytat nie pochodzi z prozy Paula Bowlesa. Wypowiada je narrator "Baru…", który jest prawdziwym mistrzem opowieści, genialnym gawędziarzem, gotowym opowiedzieć historię Celestina i Leili każdemu, kto jest gotów jej wysłuchać. Wartość opowieści zależy bowiem od tego, kto ją opowiada. Stary Francuz pełni rolę hakawatiego i, pośrednio, jest także głównym bohaterem, ukrywającym się za opowieścią.
Jak już wspominałem na wstępie, kreska Stassena nie wzbudza mojego zachwytu. Nie można rysownikowi odmówić, że pierwszorzędnie oddał zarówno bohaterów jak i plenery, w których ma miejsce akcja. Zresztą to on wpadł na pomysł albumu. Sam wiele podróżował po krajach Afryki Środkowej i Maghrebu – stąd trafność wizualizacji. Postaci, przedmioty i budynki oddano bardzo realistycznie z dużą dbałością o każdy szczegół. Aby odcinały się od tła i dalszego planu obwiedziono je grubym konturem. I może ten kontur przeszkadza mi najbardziej. Kadry są duże, zostawiono dużo światła między ramkami, dzięki czemu mamy wrażenie, że oglądamy kolorowe zdjęcia w albumie.
Nie lubię komiksów, w których akcja prowadzona jest przez wszystkowiedzącego trzecioosobowego narratora. Ale omawiany album jest wyjątkowy. Lapière zrobił to wyśmienicie, konstrukcja książki zachwyca. Z niby prostej historii zbudował rzecz, która unaocznia możliwości narracyjne jakie posiada medium.