Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Bierze pióro, długopis, maszynę do pisania czy komputer i pisze. Zapisuje bądź zadrukowuje circa ryzę bielutkiego papieru, zanosi ją do wydawcy, temu się – Boże zmiłuj się nad czytelnikiem – pisanina spodoba i nieszczęście gotowe. Oto mamy powieść, z którą jakoś mamy się uporać. Co mnie podkusiło, aby sięgnąć po Wrzesień tego akurat sobie nie przypomnę, ale raz na jakiś czas trauma się przyda, bo się człowiek w czytaniu za bardzo rozsmakuje i psioczy na powieści dobre, a ziewa przy arcydziełach zapominając, że jest we wszechświecie literackim sporo słabizny takiej, że aż smutek bierze, iż są ludzie, którzy pieniądze na to wykładają miast spożytkować je lepiej – na wódkę choćby.
Historia ta jest fikcją polityczną usadowioną czasowo w niedalekiej przyszłości, a przestrzennie w smutnym kraju położonym po obu stronach Wisły. Na razie, bo wedle wróżby Pacyńskiego czarna sotnia demonów kleszych, taki legion mrocznych Rydzyków, najpierw obrazi się na wybranego dopiero co na papieża Murzyna i heretykami zostawszy zdobędzie władzę w Polsce za pomocą ogolonych skinowskich łbów, a w zasadzie ich pięści i glanów. Żydów na powrót w obozach koncentracyjnych pozamyka, w telewizji zamiast Eurowizji i Klanu paciorki puszczać będzie na okrągło, a gdy już niechybnie żadnego problemu społecznego nie rozwiąże to się na Litwę armią naszą rzuci. Oczywiście nie wygra, bo Ruscy i Niemcy natychmiast nas rozbiorą, wszak wiedzą już jak, wystarczy tylko stare mapy z archiwum wyjąć, a żeby spokój był to na granicy staną Amerykanie jako wojsko pokojowe. Potem NATO nie wygra w Zatoce, zaczną latać bomby atomowe, Szwedzi wyprowadzą się do Afryki, bo oczywiście klimat się ochłodzi – ruja i
poróbstwo, Sodoma i Gomora, płacz i zgrzytanie zębów.
Mało jeszcze? Ano dodam, że bohaterowie przez autora poumieszczani w powieści to głównie typy depresyjne. Nie wiem do dziś, czy bohaterem głównym Września był kapitan Wagner czy Frodo, ale Pacyński też chyba nie - jego manewr fabularny raczej celuje w czytelników z rozdwojeniem jaźni, bo sensu w tym żadnego dostrzec się nie da.
Ciekawszy mógłby być Wagner, oficer pokonanej armii polskiej, który obrażony na świat postanawia zostać snajperem-wiedźminem. Tak, nawiązanie do Sapka jest literalnie wpisane do dialogów, co troszkę żenuje mnie jako czytelnika (ciekawe czy i AS-a) i nie daje zgadnąć kogo przypomina mi ten długowłosy samotnik ze sztucerem na plecach. Niestety, i Wagner jakiś na pół w charakter cięty, bo nie dane nam było prześledzić metamorfozy kapitana w najemnego mordercę, autor sprytnie wyciął ów trudny a niewygodny fragment życiorysu i tak stworzył de facto dwie różne postaci, ale z tym samym nazwiskiem.
Trochę niesmaczny żart z wojennych pseudonimów żołnierzy AK i oto mamy małego Frodo, który jest bardzo zdolnym informatykiem, analitykiem danych i niezłym materiałem na szpiega, ale jak sztubak zakochuje się w ruskim androidzie, co go w sumie na złą drogę prowadzi. Ciągłe retrospekcje doprowadzają do tego, że czytelnik nie wie już w jakim czasie Frodo operuje, dla kogo pracuje i po co mu to wszystko. Jego rozterki życiowe są nieżyciowe, a Pacyński, chyba świadom miałkości postaci, dokłada mu żydowskie pochodzenie i krótki pobyt w katolickim obozie koncentracyjnym – ot tak sobie, niech ma.
Powieść ma jedną zaletę: Pacyński zna się na militariach. Wszelkiej maści pasjonaci współczesnych czołgów, samolotów, karabinów i artylerii z lubością mogą się pławić w szczegółach uzbrojenia walczących jednostek i armii, podziwiać wiedzę o taktyce i strategii działań wojskowych w różnych warunkach. Gdyby to było utopione w dobrej powieści stanowiłoby lukier na cieście, a tak raczej maskuje zakalec. Powieść to bowiem kiepska, wymęczona, bez pomysłu, iskry talentu i języka dobrego, nie wiadomo po co i komu napisana, chyba tylko w ramach autoterapii, żeby dać ujście swoim dziwnym lękom społeczno-religijno-politycznym.