Smuta wizja kobiet. "Time" określił tę książkę głosem epoki #MeToo
Co by było, gdyby kobiety mogły wymówić tylko sto słów dziennie? Amerykańska autorka, Christina Dalcher, twierdzi, że taka wizja jest prawdopodobna, jeśli prawa kobiet nie będą całkowicie przestrzegane. Mamy fragmenty jej feministycznej dystopii opisanej w książce "Vox".
Neurolingwistka dr Jean McClellan większość swojego życia poświęciła badaniom naukowym, a protesty i politykę do tej pory zostawiała innym. Teraz musi żyć w milczeniu i ważyć każde słowo ze swojego dziennego limitu. I nie jest w tym odosobniona. Nowy rząd pod naciskiem grupy fundamentalistów wypowiedział otwartą wojnę nowoczesnemu feminizmowi. Sprawujący władzę mężczyźni wprowadzili odwołujący się do Biblii tradycyjny podział ról, który sankcjonuje całkowitą uległość kobiet. Kiedy brat prezydenta ulega wypadkowi, w wyniku którego traci mowę, zadaniem dr Jean jest kontynuowanie swoich badań nad lekiem, który przywróci mu zdolność mówienia. Na czas projektu ma odzyskać swobodę wypowiedzi. Kobieta staje się jednak pionkiem w grze ludzi władzy, którzy nie dążą do likwidacji choroby, lecz do jej wywołania, a może nawet do czegoś więcej.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza publikujemy fragmenty książki Christiny Dalcher.
Rozdział 1
Nie uwierzyłabym, gdyby ktoś mi powiedział, że w ciągu tygodnia pokonam prezydenta, Ligę Cnoty i tego niekompetentnego gnojka Morgana LeBrona. Ale nie dyskutowałabym. Nic bym nie powiedziała. Muszę ważyć każde słowo. Przy kolacji, zanim wypowiem ostatnie sylaby tego dnia, Patrick sięga nad stołem i stuka palcem w połyskujące srebrzyście urządzenie na moim nadgarstku. Robi to delikatnie, jakby cierpiał razem ze mną, a może chce mi przypomnieć, żebym milczała, dopóki licznik słów nie zresetuje się o północy. Kiedy będę spała, spadnie ze mnie zaklęcie i we wtorek rano zacznę dzień z czystym kontem. To samo stanie się z licznikiem mojej córki Soni. Moi synowie nie noszą liczników.
Podczas wspólnych posiłków chłopcy zazwyczaj gawędzą o szkole. Sonia również chodzi do szkoły, ale nigdy nie trwoni słów na opowiadanie o tym, jak jej minął dzień. Między kęsami niewyszukanego gulaszu, który przyrządziłam na kolację, odtwarzając przepis z pamięci, Patrick wypytuje ją o postępy na zajęciach z prowadzenia domu, wychowania fizycznego i nowego przedmiotu o nazwie podstawy rachunkowości w gospodarstwie domowym. Czy słucha się nauczycieli? Czy będzie miała dobre oceny w tym semestrze?
Zobacz też: Dorota Wellman: "Uważam się za kobietę myślącą. Jestem feministką!"
Wie, jak powinien formułować pytania, żeby wystarczyło odpowiedzieć na nie ruchem głowy. Przyglądam się temu, zaciskając dłonie tak mocno, że paznokcie wbijają mi się w ciało. Sonia przytakuje i marszczy nos, kiedy bliźniacy nieświadomi wagi prostych pytań i ograniczonego zestawu odpowiedzi, proszą siostrę, żeby opowiedziała im o swoich nauczycielach, lekcjach i ulubionych przedmiotach. Nie dopuszczam do siebie myśli, że wszystko rozumieją, że ją podpuszczają i próbują wywabić z niej słowa. Ale w wieku jedenastu lat są na tyle domyślni, aby już wiedzieć, czym to grozi. Widzieli, co się dzieje, kiedy używamy zbyt wielu słów. Sonia przenosi wzrok z jednego brata na drugiego i jej usta drżą, a różowy koniuszek języka, tej części ciała obdarzonej własnym umysłem, porusza się niespokojnie, dotykając zębów albo dolnej wargi. Steven, mój najstarszy syn, wyciąga rękę i przykłada palec do jej ust. Mogłabym zaspokoić ich ciekawość. Teraz w szkołach pracują tylko mężczyźni. Lekcje mają formę wykładów. Nauczyciele mówią, uczniowie słuchają. To by mnie kosztowało czternaście słów. Zostało mi pięć.
– Jak z jej słownictwem? – pyta Patrick, obracając podbródek w moją stronę.
– Uczy się?
Wzruszam ramionami. W wieku sześciu lat Sonia powinna dowodzić armią złożoną z dziesięciu tysięcy leksemów, gotowych formować szyki i przegrupowywać siły niczym żołnierze na rozkaz jej małego, wciąż jeszcze podatnego na zmiany mózgu.
Powinna, ale trzy podstawowe umiejętności w programie nauczania zredukowano do jednej – uproszczonej arytmetyki. Przecież i tak przyjdzie czas, kiedy moja córka będzie musiała zajmować się robieniem zakupów i prowadzeniem domu. Do tego potrzeba matematyki, a nie retoryki. Literatury też nie. Ani głosu.
– Jesteś lingwistką – mówi Patrick i zaczyna zbierać ze stołu puste naczynia, dając znak Stevenowi, żeby się do niego przyłączył.
– Byłam.
– Jesteś.
Mimo roku ćwiczeń nadliczbowe słowa wyciekają mi z ust, zanim udaje mi się je zatrzymać.
– Już nie. Byłam.
Mój licznik rejestruje kolejne trzy punkty i za każdym razem czuję impuls, który rozchodzi się po mojej skórze niczym złowieszcze uderzenie bębna. Patrick przygląda mi się.
– Już wystarczy, Jean – mówi.
Chłopcy wymieniają spojrzenia i widzę w ich oczach niepokój wynikający ze świadomości, co się stanie, kiedy na wyświetlaczu pojawią się trzy cyfry. Jeden, zero, zero. Dochodzi do tego, kiedy wypowiadam moje ostatnie poniedziałkowe słowo. Gdy szepczę przeznaczone dla mojej córki: "Dobranoc”, Patrick wbija we mnie błagalny wzrok. Zanoszę Sonię do łóżka. Jest coraz cięższa, już prawie zbyt ciężka dla mnie, i muszę użyć obu rąk, żeby ją podnieść. Uśmiecha się, kiedy przykrywam ją kołdrą. Jak zwykle musimy się obyć bez bajki na dobranoc, więc nie ma Dory, która poznaje świat, nie ma Kubusia Puchatka i Prosiaczka ani perypetii Piotrusia Królika w ogrodzie pana McGregora.
To przerażające, do jakich rzeczy przywykła moja córka, uznając je za normalne. Nucę jej do snu melodię kołysanki o ptaku przedrzeźniaczu, pierścionku z diamentem i koziołku, a przed oczami wyobraźni przesuwają mi się martwe rymy i zastygłe w bezruchu sceny. Patrick przygląda się nam, stojąc w drzwiach. Jego ramiona, niegdyś mocne i rozłożyste, teraz zwisają niczym odwrócona litera V. Na czole pojawiły mu się zmarszczki w tym samym kształcie. Cały wydaje się obwisły.
Rozdział 4
Czasami kreślę na wewnętrznej stronie dłoni niewidzialne litery. Podczas gdy Patrick i Steven porozumiewają się, poruszając językami, ja do mówienia używam palców. Krzyczę, lamentuję i przeklinam, rozpamiętując to, co Patrick określił słowami: "jak było”. A oto jak jest – wyznaczono nam limit stu słów dziennie. Cała zawartość mojej biblioteczki, nawet stare książki kucharskie Julii Child i, jak na ironię, kolekcja przepisów Better Homes and Gardens w wyświechtanej okładce w biało-czerwoną kratkę – prezent ślubny od przyjaciółki, która uznała to za uroczy żart – leżą poupychane w szafach i schowkach, żeby nie dostały się w ręce Soni.
Patrick nosi przy sobie klucze niczym przytłaczające brzemię i czasem myślę, że to ich ciężar tak go postarza. Najbardziej brakuje mi takich drobiazgów jak kubki z ołówkami i długopisami stojące w kącie każdego pokoju, notatniki powtykane między książki i wisząca na ścianie obok szafki z przyprawami ścieralna tablica, na której zapisywałam listy zakupów. Albo magnesy na lodówkę ze słowami, z których Steven układał zabawne angielsko-włoskie zdania, zaśmiewając się do rozpuku. Wszystko to zniknęło. Tak jak moje konto mejlowe. Tak jak wszystko. Niektóre błahostki, z których składa się codzienność, pozostały niezmienione.
Nadal jeżdżę samochodem, wstępuję do sklepu spożywczego we wtorki i piątki, kupuję sobie sukienki i torebki, a raz w miesiącu chodzę na czesanie do Iannuzziego. Nie zdecydowałam się na nową fryzurę, bo musiałabym poświęcić zbyt wiele bezcennych słów, żeby Stefano wiedział, ile ma przystrzyc tu, a ile zostawić tam. Dla rozrywki mogę sobie przeczytać slogan na billboardzie reklamującym najnowszy napój energetyczny, listę składników na butelce keczupu i instrukcje na metkach ubrań. Nie wybielać. Zaiste pasjonująca lektura. Co niedzielę zabieramy dzieciaki do kina, gdzie kupujemy popcorn, colę i czekoladki z białą posypką w małych prostokątnych bombonierkach, których nie ma w żadnym sklepie. Sonia zawsze śmieje się z kreskówek wyświetlanych przed seansem. Filmy to odskocznia od rzeczywistości i jedyna okazja, żeby usłyszeć kobiecy głos bez ograniczeń.
Aktorki dostają specjalne zezwolenia, kiedy pracują na planie. Oczywiście ich kwestie piszą mężczyźni. Przez kilka pierwszych miesięcy od czasu do czasu zdarzało mi się zajrzeć do jakiejś książki, skreślić kilka słów na pudełku płatków śniadaniowych albo napisać szminką na lustrze w łazience list miłosny do Patricka. Miałam swoje powody, bardzo poważne – nie myśl o nich, Jean. Nie myśl o tych kobietach, które widziałaś w sklepie – żeby porozumiewać się tak wyłącznie w domu.
A pewnego ranka Sonia weszła do łazienki, gdzie odkryła wiadomość, której nie potrafiła odczytać, i krzyknęła: "Litery! Niedobre!”. Od tamtego czasu zaczęłam jeszcze bardziej się ograniczać. Wieczorami, kiedy dzieci już spały, pisywałam do Patricka na skrawkach papieru, które potem paliłam w blaszanej puszce. Teraz, kiedy Steven tak się zmienił, wolę nawet w ten sposób nie ryzykować.
Na ganku tuż przy moim oknie Patrick i chłopcy rozmawiają o szkole, polityce i najnowszych wydarzeniach, a w ciemności otaczającej nasz bungalow cykają świerszcze. To cykanie i te rozmowy są takie głośne. Ogłuchnąć można. Kiedy ich słucham, wszystkie słowa, które cisną mi się na usta, rykoszetują w mojej głowie i ulatują pod postacią ciężkiego, pozbawionego treści westchnienia. Nie potrafię myśleć o niczym innym oprócz tego ostatniego zdania, jakie skierowała do mnie Jackie: "Pomyśl, co musisz zrobić, żeby zachować wolność”. No cóż, na dobry początek mogłam zrobić cokolwiek, byle tylko nie wypinać się na to wszystko.
O autorce:
Christina Dalcher— neurolingwistka i językoznawczyni. Otrzymała doktorat z lingwistyki teoretycznej na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie, wykładała na uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych, Anglii i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Jej opowiadania i flash fiction pojawiły się w ponad stu czasopismach na całym świecie. Premiera debiutanckiej książki Christiny Dalcher będzie miała miejsce 27 lutego.