Czy ja już mówiłam o tym, jak bardzo lubię Zaduszki?
Nie?
To mówię – lubię bardzo. I nie chodzi mi tu o przebieranie się za dynie i wrzaski typu CUKIERKI ALBO PSIKUS, czy meksykańskie trząchanie szkieletami w pochodach. Ja tam rozumiem, każdy ma swoją tradycję – i proszę uprzejmie nie zabraniać mi, słowiańskiemu dziewczęciu, szurać w ten dzień nogą w liściach i przyklejać świeczki na zaniedbanych grobach. Tak wiem, SĄ ZNICZE, nikt już nie przykleja świeczek. Tak, wiem, mam 300 lat i jestem zacofana, ale....
Pierwszego listopada zaczynam żyć wolniej. Definitywnie kończy się wrzaskliwe lato. Wielkie, spocone brzuszyska wędrują pod ciepłe swetry. Mniej czasu spędzamy biegając z wywieszonymi ozorem za plażową piłką, więcej poświęcamy na myślenie. W radiu puszczamy sobie takie PIRLIPIRLI i inne smęty, zamiast piszczących i wijących się panienek z półnagim ciałem.
Takie mam wrażenia.
Robi się cicho, szaro i usprawiedliwieni jesteśmy, kiedy głównym hobby staje się zakopywanie w koc i siorbanie gorącej herbaty z cytryną. Lepiej się czyta i myśli zdecydowanie spokojniej. Wyciągam wtedy śmierdzące stęchlizną stare książki z powyginanymi brzegami. Jest fajnie.....
Dlatego też w złym miesiącu znalazłam na biurku egzemplarz najnowszego przeboju rynku wydawniczego w USA o idiotycznym tytule Nostalgia anioła pani Alice Sebold. Pomyślałam od razu sobie, bardzo chętnie, ale widzisz.... może LATEM, albo przynajmniej pojutrze....
I jeszcze ten tytuł. No, halo!
Po dniach paru jednak, z wrodzonej i naturalnej mi łaskawości (dobra, powiem szczerze, ŁAPCZYWOSCI W CZYTANIU) postanowiłam książkę SKONSUMOWAĆ jak już POSIADŁAM. No, przynajmniej NAPOCZĄĆ i utwierdzić się w przekonaniu, że KTO TO DAJE TAKIE TYTUŁY PFFFFF.....
(Dobra powiem szczerze, wyjechałam i zapomniałam zabrać cokolwiek innego, a to akurat leżało w torebce piąty dzień...).
No i po raz kolejny walnęłam się w cycek pięścią i przeprosiłam panią Autor. Zaczyna się to robić u mnie normą - albo mi na starość złośliwość i wredota stępiła.
To zdecydowanie, na jakieś 300%, jest pozycja listopadowa. PRZYSIĘGAM NA SZANELL. Może co prawda zmrozić czytelnika opis na okładce, cytuję ... narratorką jest Susie (...) która przemawia z nieba, zgwałcona i zamordowana przez miłego sąsiada.. - uwierzcie mi jednak -* wystarczy wyrwać ten kawałek tektury, na którym biją nas po oczach* trzema milionami sprzedanych egzemplarzy i kretyńskim opis rodem z harlekina.
Tak, to prawda, nastoletnia Susie jest narratorem. Tak, to prawda, nie żyje. Tak, to prawda, została zamordowana i zgwałcona. Tak – mordercą jest sąsiad.
Nie oczekujecie jednak trywialnego kryminału z furkoczącymi flakami w tle, pościgów i spektakularnych ujęć seryjnego mordercy. Wdzięcznej rodziny i matki z rozmazanym makijażem i fontannami łez, kiedy komisarz zapuszkuje mordercę jej córki. Nikt nie wypuszcza tu dla podniesienia doniosłości dzieła drepczących po scenie gołąbków.
To spokojne i ładne opowiadanie o odchodzeniu, a właściwie o życiu po odejściu najbliższej osoby. Dziecka. Najbardziej bolesna i bezlitosna tęsknota, która towarzysząc latami staje się życiem codziennym. I nie zniknie, nie wykazuje się, nie zastąpi go nic. Taki ból naturalny i codzienny jak filiżanka kawy rano....
Nie można wybierać – kochałem cala waszą trójkę – mówi ojciec.
Nie, nie można wybierać życia, nie można zapominać. To nawet nie jest możliwe. Śmierć towarzyszy nam od samego początku jak cień, idzie całe życie obok nas i całe życie się jej wypieramy. Pomimo tego, że nas zaskakuje, życie toczy się dalej. Trochę kulawe, uszczuplone o ważny kawałek układanki, zaczyna zgrzytać i zawodzić. Mimo to jednak jakoś toczy się dalej.
Spokojnie smutna opowieść o tym, że po takiej tragedii mamy prawo nie dać sobie rady. O tym, że płaczemy i użalamy się w sumie nad sobą samym, ale jest to jak najbardziej naturalna rozpacz. Czas oczyszczania, który nigdy nie minie.
Historia ucząca, że do smutku i żalu trzeba się przyzwyczaić. Bo będzie, i nie zniknie w magiczny sposób. Żadne genialne metody oddychania czy terapeutyczne mityngi nam nie pomogą. Bez patetycznego rozdzielania szat i wyrywania sobie włosów, egzaltowanych okrzyków rozpaczy. Swój przydział łez wypłakać musimy, i nikt nam nie zabroni, ani nic tego nie zmieni.
Mamy prawo nie dać sobie rady, zagubić się, szukać pocieszenia, albo też go nie znajdować nigdzie. To również opowieść o niespełnieniu. Niespełnieniu rodziców, którym przedwcześnie odebrano dziecko, niespełnieniu dziewczynki, której odebrano wszystko to, co powinno ją jeszcze spotkać. I o codziennych wydarzeniach, które nam wydając się zwykłe, kiedy ich zabraknie, urastają do rangi magii i stają się bezcennymi. I czasie, który po przeczytaniu książki zaczyna rosnąć jak dojrzały owoc, i szkoda go trochę. Szkoda marnować, bo może kiedyś go zabraknąć...
Że strasznie smutna i beznadziejnie dołująca książka? Że tylko pociąć się i pogrążyć w bezkresnej i czarnej jak noc depresji?
Wcale nie. Słowa w tej książce spadają powoli. Lekko, smutnie, ale z nadzieją. Taka dojrzała proza, bez kolorowych światełek i migoczących neonów. Aż dziwne, i niewiarygodne, ale czytając człowiek się uśmiecha. Trochę sobie westchnie, ale generalnie nie jest mu za ciężko na duszy. To takie zaduszkowe opowiadanie, bez amerykańskiego zadęcia właśnie, aż dziwne że pani autorka nazywa się Alice, a nie Alicja, po naszemu Alka.
Bardzo proszę zaopatrzyć się w koc, pudełko chusteczek kto wrażliwszy i posłuchać wieczorem o nadziei w słowach wypowiadanych przez narratorkę:
- Jesteśmy tu, wiesz – powiedziałam – Cały czas. Można o nas myśleć. Można też do nas mówić. To nie musi być smutne ani straszne.
To nie musi być straszne.....