Smak Ameryki
Przypuszczam, że najłatwiej ocenić książkę pierwszemu recenzentowi, dostającemu do rąk egzemplarz próbny, nim jeszcze cały nakład dotrze do księgarń. Żadnych uprzedzeń, żadnych pałętających się w podświadomości cudzych opinii – tylko własne odczucia, i kropka. Cóż za luksus! Każdy następny ma przed sobą zadanie coraz trudniejsze, zwłaszcza, gdy wydawca zechce ozdobić okładkę najcelniejszymi wypowiedziami jego poprzedników. Taki właśnie problem miałam przy próbie spisania wrażeń z lektury Okruchów amerykańskich. Każda wpadająca do głowy myśl, każde zdanie okazywało się już być przez kogoś sformułowane, i chcąc powiedzieć o książce coś trafnego, a jednocześnie oryginalnego, musiałam się sporo nagimnastykować (co zajęło mi w przybliżeniu ze sześć razy tyle czasu, ile czytanie).
Okruchy są bowiem, jak zresztą sugeruje sam tytuł, zbiorem luźnych, urywkowych impresji, chwytanych na gorąco podczas podróży po kraju rozleglejszym niż cała Europa i kawałek Azji razem wzięte, i zawierającym w sobie bodaj więcej niż one różnic i rozmaitości. Próba rzetelnego opisania tego geograficzno-socjologicznego kuriozum wydaje się więc zadaniem ponad siły jednego człowieka (czy nawet, jak w tym przypadku, dwojga ludzi, z których jedno utrwala na kliszy napotkane obiekty i zjawiska, drugie przetwarza wrażenia na słowa). Najbliżej tego celu dotarł, jak mi się zdaje, Wańkowicz, lustrując wnikliwie i opisując pokaźny kawał amerykańskiej rzeczywistości z przełomu lat 40 i 50, lecz, choć swoje obserwacje zawarł w trzech sporych tomach, (Atlantyk-Pacyfik, Królik i oceany, W pępku Ameryki) , stanowią one tylko część prawdy, podobnie jak wcześniejsze o ponad pół wieku Listy z podróży do Ameryki Sienkiewicza i późniejsze o kilka dekad Delicje ciotki Dee Hołówki. Wszystkie te trzy pozycje mają w
sobie dużą dozę subiektywizmu, wyszedłszy spod pióra ludzi, na których postrzeganie Ameryki wpłynęły w największym stopniu ich imigranckie doświadczenia. Tymczasem Taborska wybrała inną strategię: tę, w której reporter nie istnieje jako osoba, jest tylko bezimiennym okiem i uchem, rejestrującym wrażenia. Nie zapoznawszy się z notką redakcyjną na skrzydełku okładki, ledwie można się zorientować, że autorem zapisków jest kobieta, a już zupełnie nie sposób dociec jej wieku i profesji, jak też celu i charakteru jej transamerykańskich peregrynacji. Toteż bohaterem Okruchów są same Stany Zjednoczone: szosy i lotniska, hotele i stacje benzynowe, kasyna i fast-foody, drapacze chmur i przyczepy kempingowe, „porcelanowe statuetki Elvisa na tle wschodzącego słońca” i indiańska biżuteria z paciorków, dzikie pustynie z pięciometrowymi kaktusami i amfiteatr dla turystów, podziwiających erupcje „największego na świecie” gejzeru... I nieliczni ludzie, starannie oczyszczeni z nadmiaru cech indywidualnych, bardziej niż
gdziekolwiek indziej sprawiający wrażenie podrzędnych komórek wielomilionowego zbiorowego organizmu.
Choć oszczędna w słowa, ta literacka wyprawa w krainę wszelkiej obfitości i wszelkiego paradoksu okazuje się nadzwyczaj fascynująca, w czym zasługa tak autorki tekstu, jak i towarzyszącego jej w podróżach fotografika. Obrazy zatrzymane w kadrze Marcina Giżyckiego tylko w niewielkim stopniu przypominają standardowe „fotki z podróży”; jedne zaskakują banalnością, inne kiczowatością prezentowanych obiektów i scen, a wszystkie razem – niepowszednim artyzmem, wydobywającym z każdego ujęcia nową jakość widzianego obrazu. Powabu dodaje im jeszcze fakt, że wydawca dołożył starań, by jeszcze bardziej przyciągały wzrok, reprodukując je na doskonałej jakości papierze i w niestandardowym formacie. Okruchy? Zaiste, ale jakże treściwe i smakowite!